Koniec roku, sylwester, a potem karnawał to najlepsza okazja do tego, by błysnąć cekinem. Głównie dlatego, że panujące okoliczności (mniej światła naturalnego, więcej sztucznego punktowego) sprzyjają wydobyciu wszelkich jego zalet.

Przykład na załączonych zdjęciach.

Mamy oto do czynienia z sukienką nie tylko z cekinami, ale i cekinowymi frędzelkami, które przy każdym ruchu ciała robią dodatkowe efekty specjalne. Kiecka ma złoty, ciepły kolor, ładny i przyjemny w odbiorze.

Przy okazji #protip: aby tę samą sukienkę różnie nosić, warto sprawdzić, czy da się ją włożyć tyłem na przód, czy będzie wtedy dobrze wyglądać. Ta ma z przodu skromną łódkę, z tyłu zaś wycięcie w kształcie litery V, które wygląda bardziej seksi, choć niewątpliwie nastręcza większych problemów w okiełznaniu. Czego się jednak nie robi dla efektu?

Inne wcielenia cekinów:

Sylwester pani Cekinowej –>

Mokasyny i cekiny –>

Turban –>

Błyszcz! –> 

Cekin cekina cekinem –>

Powrót do przeszłości –>

gold sequin dress

Foto & wideo: Maciej Burzykowski

 

Mają szerokaśne nogawy i są w idealnie błękitnym odcieniu dżinsu. Są delikatnie poprzecierane, acz nieprzesadnie, tam, gdzie trzeba i gdzie to nie wnerwia. Oto pory totalne. Takie, jakie sobie wymyśliłam.

Marki dostępne w Polsce takiego fasonu nie prowadzą. To znaczy niby są szerokonogawkowce, ale jeśli bierzesz te we właściwym dla siebie rozmiarze, okazuje się, że mają one nogawki wprawdzie niewąskie, ale też szerokie niesatysfakcjonująco.

System trzeba wziąć sposobem i kupić spodnie w pożądanym fasonie, ale kilka rozmiarów za duże. I wtedy można mieć pory, o jakich się myślało. Trzeba jeszcze zhakować zapięcie (niezbędne igła, nitka, zręczne paluszki). I voilà! Ma się, co się chciało, a nie na co się było skazanym.

Fot. Maciej Burzykowski

Historia jest taka, że utylizowałam w domu jesienny dekor. Uzmysłowiłam sobie wtedy, że jedna z dyniek do złudzenia przypomina tę, którą motywem przewodnim swojej twórczości uczyniła Yayoi Kusama, japońska artystka, przedstawicielka, jak sama ją nazywa, „sztuki obsesyjnej”. Bo nie byłoby prac Yayoi, gdyby nie jej problemy psychiczne i obsesyjna wręcz próba ich ujarzmienia. Yayoi na co dzień mieszka w szpitalu psychiatrycznym i wciąż tworzy. Chętnie podejmuje się artystycznych kolaboracji jak ostatnio ta z Louis Vuitton, druga taka z marką od dziesięciu lat.

Ich pierwsza wspólna kolekcja zadebiutowała w 2012 roku. Na trzech ostatnich fotach poniżej widać psychodeliczną witrynę flagowego paryskiego salonu Louis Vuitton na Champs-Élysées z niepokojąco realistyczną repliką Yayoi w roli głównej.

W tym roku wrócili do współpracy, efektem czego do kolekcji znowu trafi, między innymi oczywiście, torebka w kształcie dyni, najbardziej ikonicznym dla artystki. Zapamiętana jeszcze w dzieciństwie dynia w kropki z babcinego ogrodu miała przemówić do małoletniej Yayoi. By zagłuszyć głosy i odegnać halucynacje, Yayoi zacznie ją malować (i stawiać wszędzie kropki). Uwiecznia ją na obrazach, jako rzeźby, nieustająco przez całe życie, ponieważ ta obsesyjna powtarzalność ma przynosić ukojenie.

Sztuka stanie się jej terapią. I rzecz jasna źródłem dochodów, znacznie bardziej niż tylko przyzwoitych. Prace Kusamy osiągają bowiem zawrotne kwoty na aukcjach, dzięki czemu ona sama od lat zaliczana jest do najdroższych artystek na świecie.

Witryna paryskiego salonu Louis Vuitton w 2012 roku. Yayoi Kusama jak prawdziwa.

Yayoi Kusama, Louis Vuitton 2012 Yayoi Kusama, Louis Vuitton 2012 Yayoi Kusama, Louis Vuitton 2012

Fot. Maciej Burzykowski

Bawią mnie krawieckie prowokacje Balenciagi.

A to marka wprowadza do obiegu celowo zniszczony obuw za tysiące dolarów, wywołując dyskusję o bogactwie i luksusie. A to proponuje spodnie dresowe z wszytymi bokserkami kojarzące się ze stylem hiphopowców, przez co zarzuca się jej przywłaszczenie kulturowe i rasizm. A to projektuje torebkę, która wygląda jak worek na śmieci. A to owija Kim Kardashian taśmą klejącą… Itd, itd, itd.

Czy urzekają mnie te projekty? No nie. I nie chciałabym mieć tego w szafie. Ale tak, jestem pod wrażeniem zmysłu marketingowego marki oraz tego, jak wszystkie te kontrowersje celnie wpisują się w dyskusję „quo vadis, modo”. Oraz tak, bawią mnie, ponieważ będąc swoistym eksperymentem społecznym, obnażają konsumencką żądzę posiadania czegoś nawet za cenę ośmieszenia, tylko dlatego, że ma metkę znanej marki oraz status „modne”. Co oczywiście dotyczy nie tylko klienteli Balenciagi, ale właściwie każdego – mnie, ciebie, twojej przyjaciółki i znajomego, wszystkich bardziej lub mniej omamionych obietnicą, jaką daje metka (w dużym skrócie – przynależności do określonej grupy społecznej, w której wypada mieć określone rzeczy określonych marek).

Tyle introdukcji. A była mi ona potrzebna do przywołania jeszcze jednego projektu Balenciagi: torebki w kształcie paczki laysów. Ot, śmiesznostka, modowy fikoł, który objawił się jesienią na paryskim fashion weeku. Dostępna dla modoentuzjastów za prawie 2k usd.

Bawi mnie to, powtórzę.

I bawi mnie ta torebka, którą sama zrobiłam – torebka z paczki makaronu. Torebka zupełnie nieudawana, której zawartość stała się finalnie obiadem. Konsumpcja w czystej postaci.

EDIT: a w sumie to chciałam jedynie powiedzieć, że poszłam po makaron na obiad, a wróciłam z torebką. No i tak to.

Fot. Ewa na samowyzalaczu

Rzeczywistość sprzed przełomu lat 80/90. Gospodarką, wespół z tak zwaną władzą, zawiadują waluciarze, badylarze, prywaciarze. Funkcjonują handelki, często na grubym nielegalu, ale władza przymyka oko. Dzięki temu w krwiobiegu tkanki społecznej płyną dolary, funty, marki, franki, a dzięki nim dostępne są reglamentowane dobra, bilet do lepszego samopoczucia, do innego świata.

Cincz many, panie – szeptane jest pod hotelami.

Dolary, dolary – niesie się konfidencjonalnie pod Peweksami.

Bilecik dla pani? – to pod kinami.

A pamiętacie, jak sportretowany w „Misiu” konik uroczo emablował syna odprowadzającego matkę na samolot (tę matkę, co leciała na operację): Pytam, czy bilecik pan potrzebuje? (…) To jest, panie, taka peronówka. Polski dać czy zagraniczny? (…) Cztery dychy, cztery dychy. Zagraniczny tańszy – trzy dychy. (…) Trzymać w okładce, nie giąć, nie niszczyć. Dwa lata będzie służyć. Taki szeregowy konik, a miał serce: uratował syna przed koniecznością żegnania matki machaniem z najbliższego tarasu widokowego, który to znajdował się we Wrocławiu.

Takie to były czasy, gdzie na ulicy rządziły szmery bajery, biznesy interesy, takie tegesy.

A żeby te wszystkie tegesy mogły się gdzieś pomieścić, przepastna kurtka czy kamizelka z kieszeniami bez dna była przedsiębiorcy nieodzowna. Można było zapakować do niej i towar, i pokaźny zwitek banknotów, a i garść bilonu też miała się gdzie podziać.

No i tak właśnie kojarzy mi się kamizelka z niniejszego wpisu.

Fot. Maciej Burzykowski

Lubię słowiańską melancholię. Lubię wierzby płaczące, walce i nokturny Szopena, lubię ten stan przygnębienia i nieukontentowania, który unosi się nad środkowo-wschodnią częścią Europy. Może dlatego identyfikuję się z podobnym stanem ducha na przeciwległym biegunie kontynentu.

Saudade to taki rodzaj nieutulenia w żalu, nostalgii i smutku, ale z pozytywnym faktorem. Paruje nim cała Portugalia, znajdując ujście nad brzegami oceanu albo – w przypadku Lizbony – rzeki Tag.

Saudade to tęsknota za tym, co było, minęło i nie wróci, bo taka jest kolej rzeczy; to takie wiercące dziurę w brzuchu (i gdzieś jeszcze głębiej) uczucie żalu za utratą tego, co uleciało i czego nie da się mieć z powrotem. Ale saudade to dobry smutek, stan pogodzenia się z tym, że wprawdzie pewne historie, postaci, emocje należą do przeszłości, ale to, że były i kształtowały nas, jest dobre i piękne.

Wzrusza mnie to. Ta świadomość, że wszystko płynie i nie da się zatrzymać.

Zobacz także: Koronki w Lizbonie

   

Miejsce: Lizbona, okolice Oceanarium

Fot. Maciej Burzykowski

sequin beige dress sequin beige dress

[EDIT kwiecień 2022: na tej ostatniej fotce, jak gdybym przewidywała, że coś się święci, nieprawdaż]

Fot. Maciej Burzykowski

white socks

Białe skarpetki do czarnych mokasynów – fajne czy fujka? Jak zawsze: zależy.

Co do zasady: do mokasynów, obuwia tradycyjnie letnio-wiosennego, skarpetek raczej wkładać się nie powinno. No właśnie: r a c z e j, bo osobną jest kwestia, o jakich mokasynach mowa, jakie skarpetki i cała reszta stylówy, którą dopełniają. Poza tym, jeśli się chce, to wszystko można. Jedyna krzywda, jaka może się zadziać, to zranione uczucia estetyczne otoczenia. Do przeżycia, tym bardziej, że to otoczenie ma problem, nie my.

Przyznaję, białe skarpetki i czarne mokasyny to połączenie dosyć sprośne, żeby nie powiedzieć obsceniczne, do tego festyniarskie, trącające mychą. Trudno jednak zaprzeczyć, że jest także widowiskowe, niezawodnie przykuwa uwagę, powodując estetyczne spory i pewnie dlatego, przez wyrazistość, ten kontrast, dawno oswoiła je popkultura. Taki czarno-biały zestaw to mocno sceniczna historia, dlatego wybierał ją niegdyś Elvis Presley, bohater Travolty, Danny Zuko w „Grease” czy wreszcie Michael Jackson, któremu zdarzało się szaleć nie tylko w białych skarpetach, ale też białych wyszytych migoczącymi kryształkami. 

Niniejsze własnoręcznie przeze mnie uszyte cekinowe skary to głównie nawiązanie do ikonicznego zestawu Jacko. Dlatego zresztą dostały roboczą nazwę emdżejki. Zależało mi, żeby tchnąć w nie ducha lat 80., z którymi najbardziej mi się kojarzą, wydobyć całą ich błyskotkowatość. Luźna forma (tak, celowo odstają od nóg, tak, właśnie takie miały być) jest z kolei po to, żeby dawały do zrozumienia: hej, nie traktujcie nas zbyt poważnie, jesteśmy takie, bo to zabawne i fajne.

white socks
white socks
white socks
white seguin socks
white sequin socks

Fot. Maciej Burzykowski

sequin turban

Jest oczywiście cekin i cekin, że błyskotliwie stwierdzę. Bo nie każdy daje się nosić i nie w każdej formie dobrze wygląda. Fajność cekina zależy przede wszystkim od koloru. A już najczęściej to niuans odcienia decyduje o tym, czy dany delikwent kwalifikuje się do włożenia, czy niekoniecznie.

Zobacz: Błyszcz!

Pewną regułą jest także ta, że im cekinów mniej, tym zwykle efekt słabszy. Najlepiej więc ocekiniać się po całości.

Zobacz: Cekinowy powrót do przeszłości

No ale jak to z regułami bywa, odstępstwa od tychże przybierają czasami całkiem udaną formę. Bo tutaj cekin zaczyna się od głowy i na głowie się kończy. Ma kształt turbana, który cudownie robi i za niebanalną czapkę, i za biżu. Ponieważ jako taki wnosi do stylki powiew orientu, uznałam, że dobrze zagra z giezłowatą sukieniczyną z satynowym połyskiem, która ma prawo kojarzyć się z koszulą beduina.

Ponieważ aktualnie mamy zimę, a nie piaski pustyni, nie ma tu do kompletu lekkich butów, a kozaki z szeroką cholewką. Na najwygodniejszych obcasach świata, które zmieniają botki w najwygodniejsze sandały.

sequin turban
sequin turban
sequin turban
sequin turban
sequin turban
sequin turban
sequin turban
sequin turban
sequin turban

Welury zestawione z piórkami w kolejnym wydaniu.

Poprzednio zaprezentowana elegancko-wyjściowa czerń świetnie znosiła towarzystwo złotych i kryształowych świecidełek. Zestawienie to cudownie prowokowałoby do znalezienia imprezowej okazji, by się szerzej światu pokazać, gdyby nie to, że przez pandemię stosownych okazji chwilowo brak.

Tym razem welurowy komplet występuje w roli domowo-buduarowej. Wypada odnotować jego ewidentną wygodę w użytkowaniu oraz efektowność, z jaką granatowy kolor łapie światło. No i te piórka o nieomal magicznych właściwościach wprawiania w ruch nadgarstków, jeśli to akurat nadgarstki są nimi omotane.

Takiemu kompletowi znakomicie służy towarzystwo kanapy, obstawienie się świecami, lampkami (gdyż hygge, nieprawdaż), a także winem oraz telewizorem uzbrojonym w netfliksy, habeogoły czy ninatekę, które wypełniają różne czasouprzyjemniacze długich wieczorów. Na miejscu jest prowadzenie w tymże komplecie długich rozmów, by zwieńczeniem wszystkich zimowych rozrywek był rozkoszny sen. W welurach rzecz jasna.

Marynarka & pióra: komplet Zazie Laurelle

Fot. Maciej Burzykowski

Takie oto czarne welury na mnie, z linii Night Lounge od Laurelle. Zestaw marynarka plus spodnie ze złotymi lamówkami, do kompletu z piórkami. Dopinanymi, co jest świetną sprawą, bo gdy owe łaskoczą albo chce się odjąć strojowi wyjściowego charakteru, po prostu się te pióra odpina i już.

W piórkach niewłaściwie skonfigurowanych łatwo o przegięcie, a przede wszystkim niepożądaną odpustowość i pańciowatość. Tak więc klapki z puszkiem – nigdy, obszyty piórami peniuar – oj, no nie, ale piórkowe ozdoby wokół mankietów welurowej marynarki o nowoczesnej formie – bardzo proszę. I już nie czujesz się pańciowato, ale sexy. Już jesteś gotowa na party albo (wersja pandemiczna) wieczór we dwoje z miską popcornu, najchętniej, gdy w telewizorze szumi jakiś przyjemny spektakl.

Dzięki piórkom zmieniają się gesty, cała mowa ciała nawet. Odpowiednio użyte mają w sobie niezwykły dramatyzm, teatralny sznyt, co właśnie wymusza inny sposób zachowania. Trochę jak kostium na scenie. No, ja lubię.

Zobacz także: Tańcząca z piórkami

Marynarka & pióra: komplet Helo Laurelle

Fot. Maciej Burzykowski

zero waste

Wykorzystaj nieużytki i zrób z nich pożytek. Tyle w dużym skrócie i uproszczeniu o zero waste.

Czy przekładając tę jakże piękną ideę na język fotografii mamy wpływ na ratowanie świata? W sumie trochę tak. No na przykład w taki sposób, że zamiast kupować nowy ciuszek do nowego posta, uruchamiamy pokłady kreatywności i lepimy patchworkowy kocyk z tego, co już mamy, a co teoretycznie kwalifikowało się (bo zła mina, bo poza taka sobie) do wyrzucenia.

Działanie to (którego efekty na fotach powyżej i poniżej) okazało się być szalenie przyjemnym i pożytecznym. Przy całej operacji nie tylko bawiłam się doskonale, ale i ocaliłam od zapomnienia kilka w sumie spoko fotek, które w innym przypadku mogłyby już zawsze zalegać w folderze „do wyrzucenia”.

zero waste
zero waste

Fot. Maciej Burzykowski, kolaże: Ewa Kamionowska

marynarka oversize w kratkę

Poza tym, że jest w kratkę, jest oczywiście dużo za

d

u

ż

a

Bo przecież, po co za mała?

marynarka oversize w kratkę
marynarka oversize w kratkę
marynarka oversize w kratkę
marynarka oversize w kratkę

Fot. Maciej Burzykowski

Fot. Maciej Burzykowski, skład & pozy: Ewa Kamionowska, miejsce: Pałac w Jabłonnie

Pisałam już, że uwielbiam cekiny. A te konkretne to już szczególnie (–> Cekin cekina cekinem). Genialnie bowiem adaptują się w różnych okolicznościach i zestawieniach. Zimą nosiłam je z grubymi swetrami. Wiosną z marynarką. Ostatnio, w letni sierpniowy wieczór, miałam okazję przetestować je wieczorową porą, w weselnych okolicznościach.

I będę to powtarzać: nie ma jak cekin. Wystarczyło włożyć bluzkę tył naprzód, tak, aby wycięcie w kształcie łezki znalazło się na dekolcie, et voilà. Jest wciąż to samo, a inaczej. Mała zmiana, czysty zysk.

Mówiąc szczerze, białe dżinsy są trochę tandetne. Ale czasami, w niektórych warunkach je lubię. Zupełnie tak, jak się lubi „Białego misia”, który w sumie jest chałowaty, ale gdy go zagra Tymon Tymański w „Weselu”, to jakoś wchodzi.

Skoro baza już pachnie kiczem, jedziemy po całości i dorzucamy równie mało poważne i średnio eleganckie kowbojskie botki. Te akurat są niezbyt ortodoksyjne, ale jednak trzymają się ryzów teksańskich klimatów. A poza wyglądem są najwygodniejszym obuwiem na zimowiosnę.

Fot. Maciej Burzykowski

Nie znoszę przeładowanej szafy. Wietrzenie półek, oddawanie dłużej nienoszonych ubrań i puszczanie ich w kolejny obieg to znakomity sposób nie tylko na uporządkowanie przestrzeni życiowej, ale przede wszystkim na oczyszczenie głowy.

Żeby to przeładowanie zminimalizować, staram się także nie ulegać kompulsywnej odzieżowej konsumpcji. Kupuję to, czego potrzebuję, co pasuje do reszty mojej kolekcji, co ją uzupełnia, przedłuża, rozwija. Wybieram to, co posłuży dłużej niż kilka miesięcy. Albo do czego po ewentualnej przerwie wrócę prędzej czy później, bo jest na tyle uniwersalne.

Nakręcająca koniunkturę sezonowość, której wciąż hołdują wielcy projektanci (nie wspominając o markach popularnych, które nowe kolekcje wprowadzają częściej niż dwa razy do roku), wydaje mi się zupełnie niezrozumiała. Nie widzę potrzeby, by rewolucjonizować szafę w cyklu półrocznym albo, co gorsza, kwartalnym. Nie tylko dlatego, że generuje to masę a. wyprodukowanych b. kupionych ubrań, ale też jest sprzeczne z budową stylu jako takiego: trudno tworzyć spójny wizerunek w oparciu o co trzymiesięczne skłanianie się ku diametralnie różnym trendom.

Kwestia świadomych wyborów w duchu „zero waste” wiąże się z całym spektrum zachowań. W tym wpisie zwracam uwagę na jedno z nich: nadawanie nowego znaczenia ubraniom, które wedle kodów kulturowych mają zwykle jedno standardowe przeznaczenie. Czyli mniej więcej chodzi o sytuację, gdy spodnie są noszone jako spodnie przez faceta, a sukienka jako sukienka przez kobietę.

I tak fajnie, jeśli niekoniecznie damska dżinsowa kamizelka może stać się spódnicą. Albo gdy, co widać na załączonych obrazkach, spódnicospodnie świetnie wypadają jako spódnica, spodenki i bluzka. Ergo: kupujemy jedną rzecz, ale nosząc ją na kilka sposobów, mamy wielofunkcyjny ciuch, który po zmianie pierwotnego przeznaczenia za każdym razem wygląda inaczej.

Inspiracją do tego wpisu była okładka „Harper’s Bazaar” z października 2016 r., na której Monika Brodka pozuje w złotej plisowanej spódnicy nałożonej jak bluzka. Ale jeszcze silniejszym powodem do powstania tych zdjęć – i propozycji innego spojrzenia na tradycyjną funkcję plisowanych spódnicospodni – była kreacja, o której, jak podejrzewam, w latach 70. marzyła przynajmniej połowa Polek. „Góra do dołu, dół do góry”, czyli wieloczęściowy strój Magdy Karwowskiej z „Czterdziestolatka”. W zależności od konfiguracji spódnica stawała się ponczem i była kreacją balową, pozbawiona góry dawała wersję sportową, bez krótkich spodenek – plażową.

Wizja Ziemi obciążonej fatalną w skutkach i nieustannie nakręcaną machiną przemysłu tekstylnego może się wydawać abstrakcyjna. Na tyle, że nie od razu i niezbyt szybko wyhamuje konsumpcję odzieży. Niemniej ja chciałabym troskę o kondycję planety połączyć z nauką samodyscypliny. Nie totalnej ascezy, bo to utopia, ale świadomego ograniczania zakupowych wyborów, które, wierzę w to mocno, mogą stać się także niezłą lekcją kreatywności.

Fot. Maciej Burzykowski

Mieć z pół kilo biżuterii, kapelusze takie duże 
I od stałych wielbicieli wciąż dostawać listy, róże

No więc pół kilo biżuterii z pewnością się u mnie znajdzie. Od stałego wielbiciela dostaję listy (esemesowe, mailowe, wyznania na post-itach). Zamiast róż wolę wyjście do knajpy. Jeszcze tylko regularnie zacznę nosić kapelusze – takie duże, jak na załączonych zdjęciach – i uznam, że ukonstytuowałam się jako kobieta.

Na razie tylko funduję sobie okazjonalne wprawki, przymiarki, które tylko mocniej utwierdzają mnie w przekonaniu, że szalony kapelusz czy fascynator to doprawdy wielce interesujący element stroju. I robiący cały strój.

Fascynator: Robert Czerwik, fot. Maciej Burzykowski

Na początku roku wszystko jest takie – mgliste, rozmazane, nieokreślone i dopiero się tworzy. Rzeczywistość nurza się w ciemnościach, ale migocze tu i tam rozświetlana przez światełka.

Lubię ten stan. I lubię cekiny i to, jak chwytają każdy lumen światła. W styczniolutym mogłabym je nosić codziennie*, żeby codziennie jeszcze bardziej był karnawał. Akurat widoczne tu cekiny – jak na cekiny – mają mniej zobowiązujący (do wielkich bali), a bardziej swobodny charakter, wybornie zatem nadają się do wdziewania 24/7.

* oczywiście, gdybym tylko przestała lubić czerń, na co nieszczególnie się zanosi

Fot. Maciej Burzykowski

Takie proporcje wagi do rozmiaru i efektowności, to ja lubię. Pozornie są pierwsze do wyrwania ucha, a jednak krzywdy nie robią. Za to kapitalnie robią całą stylówę. Kolczyko-klipsy XL, które wkładam, gdy nie wiem, co włożyć, a nie chce mi się nudy.

Sukienka: Robert Czerwik, fot. Maciej Burzykowski

Ten zestaw powstał na fali miłości do lat 80., rozbudowanych przez bufy ramion, kaczuszkowatych obcasów i skórzanego total looku. Tak, tak, skóra w opcji full ostatnio znowu jest bardzo trendy. Noszenie trendów nie jest specjalnie trendy, ale że ten akurat wpisuje się w moją szafę, więc…

Ależ ja lubię ten mundurek. Szkoda, że nadaje się do noszenia wyłącznie przy trzaskających mrozach. Bo ja przy nawet okołozerowej temperaturze po prostu się w nim rooozpłyyywam. A jeśli ktoś wmawia wam, że się w czymś takim nie rozpływa, po prostu kłamie.

Fot. Maciej Burzykowski

Kiedyś nosili je raperzy, tak zwani biznesmeni, stadionowi przedsiębiorcy, podwórkowe chłopaki, (nie zawsze grzeczna) młodzież ostatnich klas podstawówki. Dzisiaj natomiast noszą je pańcie, strojnisie i modnisie. No, wypisz wymaluj takie, jak ja.

Naszyjniki-łańcuchy o grubych ogniwach.

Ależ one fajnie dają mocy zwykłemu, dajmy na to, T-shirtowi. Wyjątkowo dobrze znoszą też towarzystwo marynarek. By jednak przypadkiem zbyt dosłownie nie kopiować* stylówy elity old school hip-hopu, uważam, że najlepiej wyglądają noszone w stadach, po kilka na raz. A już w ogóle najlepiej, jeśli są z różnej parafii.

* OK, akurat tutaj, w czarnym golfiku i przepasanej łańcuchami szyi to jednak trochę wyglądam jak gorliwa fanka Run-D.M.C. Ale czy to mi przeszkadza? Nie-e.

Fot. Maciej Burzykowski

Fot. Maciej Burzykowski, skład: Ewa Kamionowska

Jest personalizowany, a zatem właśnie taki, jaki od dawna mi się marzył, a jakiego nikt nie sprzedawał. Wiąże się z tym walor bonusowy – poza mną nikt takiego nie ma, ha!

Mój nowy ulubiony płaszcz jest pudełkowy, za wielki, za obszerny i ultradługi. Ma raglanowe rękawy, dzięki czemu ładnie spływa z ramion, nie dodając barom objętości. Nieco podwyższony szalowy kołnierz pełni funkcję szyjnej otuliny, co o tyle jest istotne, że nie cierpię, gdy mi jesieniozimą wiatr hula nad karkiem (fujson!). No i nareszcie przedmiotowy płaszcz ma prawdziwie maxi długość, do kostek. A nie, że niby długi, ale w sumie ledwie sięga za kolano, no, w porywach do połowy łydki.

Kończąc, mogę jedynie gorąco polecić opcję szycia na miarę. Zadowolenie gwarantowane.

Fot. Maciej Burzykowski

Ma wszystko, aby zasługiwała na tytułowy epitet. Moje ulubione przezroczystości i pęknięcia, a ponadto całe mnóstwo koronkowej powierzchni, która odsłania więcej ciała, niż nakazywałaby przyzwoitość. I jeszcze widowiskowe falbany w rozmaitym wcieleniu. Oraz moją ukochaną asymetrię.

Zakochałam się w niej od pierwszego zobaczenia na manekinie. 🙂

Sukienka: Robert Czerwik, fot. Maciej Burzykowski

Ostatnio widzę sporo takich naklejanek. Były choćby na okładce tegorocznego letniego wydania Fashion Magazine czy froncie płyty Złoto Krzyśka Zalewskiego. Ale kompletnie nie to mnie inspirowało.

Oblepienie skóry pozłotkiem chodziło mi po głowie od pewnego czasu, a pierwszy impuls pojawił się dawno temu, dzięki zdjęciom w Elle z Agnieszką Martyną w roli głównej. Otóż ta jedna z najpiękniejszych polskich modelek ever wystąpiła w sesji ślubnej (przedślubnej?) i styliści zaproponowali jej zamiast tradycyjnego welonu czy wianka naklejankę ze złotych płatków na włosach. Kapitalny pomysł!

Na użytek tych zdjęć zakleiłam sobie, jak widać, całe ramię i włosy trochę też. Powstał świetny biżuteryjny tatuaż. Fakt, ulotny, ale to właśnie daje mu także przewagę nad tradycyjnymi dziarami, które raz narysowane, są takimi cały czas. A zdobienie ze złotka można zmieniać, dozować, ułożeniem nadawać charakter.

Sukienka Laurelle, fot. Maciej Burzykowski

Spiętrzone, zwielokrotnione, masywne. Falbany w ilości maksymalnej (choć pewnie mogłoby ich być jeszcze więcej). Lubię takie myki w strojach, które deformują sylwetkę, które zmieniają linię nadaną ciału przez naturę.

W tych falbanach czuję się trochę jak tancerka flamenco, a trochę jak Wielki Ptak z Ulicy Sezamkowej. Uwielbiam ich fakturę i plastyczność, która sprawia, że są niesamowicie fotogeniczne. Już nie wspominając, że intrygują: a cóż to tam się kryje pod spodem?

Zobacz także: Te rękawy (falbaniaste)

Sukienka: Robert Czerwik, fot. Maciej Burzykowski

Podczas gdy jednych denerwują nierówności (typ ma być pod linijkę albo wcale), ja mam odwrotnie.

Mnie nęci asymetria i wizualne przeciążenia, że gdy po jednej stronie jest krócej, fajnie, jeśli po drugiej jest dłużej. Krzywa linia spódnicy czy sukienki? Ekstra! A jeszcze lepiej, gdy wykończona jest na surowo, ze strzępiącymi się brzegami, które wszyscy wokół mają ochotę przystrzyc, nobosięsiepie.

Planowo niedoskonałe formy, drażniące skłonność do poprawiania i równania do linii prostej, nieustająco wydają mi się najciekawsze. Także dlatego, że prowokują do rozmowy albo przynajmniej zagadnięcia w stylu: – Ej, ale jak chcesz, mogę to uciąć na prosto.

– Nie, dzięki, tak jest spoko – odpowiadam zawsze.

Fot. Maciej Burzykowski

Po pierwsze czarno-biały motyw, po drugie kontrast, po trzecie kratka, po czwarte falbana, która stercząc, odpowiednio udrapowana, tworzy otwarty, bufiasty rękaw XL. Właśnie dlatego ten top tak mi się podoba. A nie dlatego, że akurat – także z powyższych powodów – jest modny.

Kocham takie przeskalowanie. Nie dość, że jest totalnie fotogeniczne, przez co ekstra sprawdza się przed obiektywem, to po prostu codzienne stylówy robi bardzo efektownymi.

Top, spódnica: Robert Czerwik, fot. Maciej Burzykowski

Najlepsze dżinsy są: a. za duże b. z pęknięciami c. bez streczu d. z ciemnego denimu. Te ze zdjęć, spełniając trzy z czterech powyższych kryteriów, bliskie są mojemu ideałowi.

Fot. Maciej Burzykowski

Wąskie uliczki, światła, lampiony, zwisające okablowanie. Przemykający do knajpek ludzie, zatrzymujący się czasem przed kolejną witryną kuszeni zewsząd przez sampuru, plastikowe modele jedzenia. Klisza, ale chciałam mieć taką swoją.

I sądzę, że powstała: zamyślona ja na tle melancholii nocnego Tokio w wydaniu shitamachi – niskopiennego, w dawnym stylu, swojsko niezindustrializowanego. Tokio nieostre, rozmywające się i odtworzone w zwolnionym trybie.

Zobacz także: 

Pierwsza pocztówka z Tokio: w spodniach czy w sukience

Druga pocztówka z Tokio: chodzi o światło

Trzecia pocztówka z Tokio: makijaż sztuką

Czwarta pocztówka z Tokio: różowa Shibuya

Piąta pocztówka z Tokio: w hotelu

Szósta pocztówka z Tokio: w lesie

Siódma pocztówka z Tokio: masz coś na twarzy

Fot. Maciej Burzykowski

Fot. Maciej Burzykowski, skład: Ewa Kamionowska, miejsce: Bufet PRL

Srebrne cekiny w ilościach co najmniej nieumiarkowanych, luźne rękawy typu nietoperz, a do tego strasowe kolczyki w rozmiarze XXL. W tym zestawie czuję się trochę jak na planie „Dynastii”, trochę jak w Klubie 54, a trochę jakbym się wybierała na randkę z porucznikiem Borewiczem zaaranżowaną w hotelu Sofitel Victoria.

Uwielbiam klimaty lat 70. i 80. I nie wyobrażam sobie, aby potęga stylu tych dekad wybrzmiała lepiej niż na tle zbiorów Bufetu PRL.

To wyjątkowe miejsce stworzone przez Anię i Wojtka, w którym można obejrzeć skarby z epoki. Pozwala na sentymentalną podróż do czasów dzieciństwa, gdy wszystko wydawało się ładniejsze, prawdziwsze i po prostu jakieś takie bardziej.

Chcecie to wszystko zobaczyć? Dotknąć? Wypożyczyć? Śmiało uderzajcie do twórców Bufetu PRL.

Ideą teamLabu jest przemierzanie ciemnych przestrzeni muzeum na własną rękę, bez żadnych wskazówek kuratora wystawy czy podpowiedzi obsługi. Stąd zwykle przypadkowe odkrywanie coraz to nowych miejsc jest doświadczeniem aktywującym czystą eksploratorską radość.

Mam wrażenie, że do pokoju Memory of Topography trafiają najwytrwalsi bywalcy teamLabu i, co za tym idzie, jest to stosunkowo nieliczna grupa. I jest to cudowne, bo w nieskrępowany sposób pozwala czerpać przyjemność z obcowania z ekspozycją.

Memory of Topography to wielopiętrowy las, którego roślinność wyobrażają płaskie, miękkie dyski na sprężystych wspornikach. Mają różną wysokość, co pozwala albo całkowicie zanurzyć się w tym „lesie” i zgubić pod „drzewami”, albo swobodnie spacerować między niskopiennymi elementami podszycia. Zmieniające się światło i wizualizacje pozwalają na doświadczanie lasu w różnych jego odsłonach, o różnych porach roku.

Spędziliśmy tam z Maciej dłuższą chwilę, bo leśny spacer okazał się doznaniem nad wyraz relaksującym. Dla mnie był powrotem do dzieciństwa, dla Maćka – wejściem do odrealnionego świata, który swoją baśniowością nawiązywał do uniwersum Avatara.

Zobacz także: 

Pierwsza pocztówka z Tokio: w spodniach czy w sukience

Druga pocztówka z Tokio: chodzi o światło

Trzecia pocztówka z Tokio: makijaż sztuką

Czwarta pocztówka z Tokio: różowa Shibuya

Piąta pocztówka z Tokio: w hotelu

Ósma pocztówka z Tokio: Tokio nocą

Fot. Maciej Burzykowski

Fot. Maciej Burzykowski, skład: Ewa Kamionowska

Gdyby ta, buuu, straszliwa maszkara rujnująca lat temu 20 i więcej spokojny sen dzieciom szła na umiarkowanie elegancką imprezę, mogłaby włożyć taką właśnie kieckę.

Tak to sobie wyobrażam. Bo ta sukienka prawie szura po ziemi, ale kawałek nogi jest odsłonięty. Więc jest niby eleganciej. Dodatkowo błyska ramię, więc jest seksownie. Ale żeby tak znowu nie za bardzo epatować walorami (bo dosłowności są nudne), mamy zestawienie z grzecznym obuwiem oraz skarpetą w paski.

Moja wersja Buki A.D. 2019 wygląda właśnie tak. Jaka jest wasza?

Nie da się, będąc po raz pierwszy w Tokio, nie zaliczyć przejścia przez słynne skrzyżowanie znajdujące się tuż przy stacji Shibuya. W moim i Macieja przypadku – wielokrotnego nawet przejścia. W końcu czego się nie robi dla możliwie najbardziej atrakcyjnego uwiecznienia tłumu maszerującego we wszystkich stronach oraz siebie na jego tle.

Najlepsze jednak w trakcie eksploracji tegoż (tak, to przecież dość oczywiste) przereklamowanego turystycznie miejsca okazało się odkrycie jednobarwnej ścianki, która stała się… no, ścianką do szybkiego fotostrzału.

Oto dowód, że wszystko jest kwestią kontekstu i kolejności. Taki landrynkowy odcień niekoniecznie jest najspokojniejszym odcieniem różowego, ale po uprzednim nasyceniu oczu wielobarwnością Shibuyi, staje się bardzo kojący.

Zobacz także: 

Pierwsza pocztówka z Tokio: w spodniach czy w sukience

Druga pocztówka z Tokio: chodzi o światło

Trzecia pocztówka z Tokio: makijaż sztuką

Piąta pocztówka z Tokio: w hotelu

Szósta pocztówka z Tokio: w lesie

Ósma pocztówka z Tokio: Tokio nocą

Fot. Maciej Burzykowski

Wielka fala w Kanagawie to pewnie najbardziej znany japoński drzeworyt z pierwszej połowy XIX wieku, którego autorem jest Hokusai Katsushika. Niech o sile, z jaką oddziałuje do dziś, świadczy choćby to, że uhonorowali go twórcy najbardziej popularnego (i uniwersalnego) języka świata, emoji. Wielka fala ma swój piktogram, który… no, wiecie przecież, że wygląda właśnie tak:

Wielka fala była także punktem wyjścia dla twórców cyfrowej instalacji w tokijskim muzeum sztuki współczesnej, teamLab Borderless. W jednym z pokojów można – co było zamysłem twórców – poczuć się jak w czarnych, nieprzebranych falach wód otaczających Japonię.

To właściwie bardzo kojące doznanie – stanąć na środku oceanu i zaznać jego niepokojącej siły. To także wizualnie doświadczenie jedyne w swoim rodzaju, gdy czujesz i widzisz, jak granatowo-czarne języki wody i spienione grzbiety fal malują na twarzy i ciele fantastyczny makijaż.

I to właśnie miałam na myśli, pisząc „makijaż sztuką”.

Zobacz także: 

Pierwsza pocztówka z Tokio: w spodniach czy w sukience

Druga pocztówka z Tokio: chodzi o światło

Czwarta pocztówka z Tokio: różowa Shibuya

Piąta pocztówka z Tokio: w hotelu

Szósta pocztówka z Tokio: w lesie

Ósma pocztówka z Tokio: Tokio nocą

Fot. Maciej Burzykowski

Wjazd na Skytree – najwyższą w Japonii i drugą co do wysokości, zaraz po dubajskim wieżowcu Burj Khalifa, wieżę na świecie – to obowiązkowy punkt wizyty każdego turysty, który pierwszy raz eksploruje Tokio.

Rzec by można, stołeczna panorama rysująca się z 450 metrów, na których położony jest najwyższy taras widokowy, zapiera dech, gdyby nie fakt, że jest to dla mnie atrakcja porównywalna z widokami, jakie zapewnia wjazd na 30. piętro Pałacu Kultury i Nauki. Serio. 🙂

Paradoksalnie dużo ciekawiej okazało się być na dole, gdy przy jednej z wind znaleźliśmy cichy zakątek, pustawą przestrzeń z delikatnie wsączającym się przez rolety światłem. Idealne miejsce na kilka szybkich fotostrzałów bez specjalnego cyzelowania kadrów.

Zobacz także:

Pierwsza pocztówka z Tokio: w spodniach czy w sukience

Trzecia pocztówka z Tokio: makijaż sztuką

Czwarta pocztówka z Tokio: różowa Shibuya

Piąta pocztówka z Tokio: w hotelu

Szósta pocztówka z Tokio: w lesie

Ósma pocztówka z Tokio: Tokio nocą

Bonus: oto pokazuję wam, drogie dziatki, jak wygląda Tokio z prawie szczytu Skytree. Fascynujące.

Fot. Maciej Burzykowski

Początkowo był po prostu Oskarem, fajnym bibelotem bez konkretnego przeznaczenia. Z czasem ujawnił właściwą funkcjonalność – trzymania biżuteryjnych itemów. W miarę upływu czasu i obrastania w błyskotki, coraz bardziej zaczyna wyglądać jak afrykański wojownik.

Podoba mi się kierunek tej metamorfozy.

Fot. Ewa Kamionowska

Niniejszy wpis sponsoruje dziecięce wspomnienie.

Oto jest początek lat 90., a może końcówka 80. Za oknem ciepłe, letnie niedzielne południe, a w telewizji „Koncert życzeń”. W jednej z piosenek-dedykacji Alicja Majewska żarliwie zapewnia, że „odkryjemy miłość nieznaną”.

A ja uwielbiam ten teledysk. Za to, jak jego bohaterka porywa za sobą tłumy, jak generuje mnóstwo udzielającej się energii, jaką ma fajną aurę. I za to, jaki jej kostium ma ekstra detal.

Kolczyki. Okrągłe, białe, dwuczłonowe. Całe dzieciństwo marzyłam o takich. Niedawno nabyłam podobne, tyle że złote.

Jeśli dorosłość jest fajna, to na pewno dlatego, że pozwala spełniać dziecięce pragnienia.

Spełniam jedno ze swoich dziecięcych marzeń i oddaję coś na kształt hołdu jednej z ikonicznych teledyskowych stylówek lat 80., która mocno wybrzmiewała także w latach 90.

Fot. Maciej Burzykowski

Dżinsowa kurtka, czarne skórzane ogrodniczki, skórzane trampki – na letni spacer tak jest najprościej, najwygodniej, najlepiej. A że sprawdzone zestawy są dobre, bo są sprawdzone i dobre, ten jest zdecydowanie do ponownego wykorzystania.

Hej, lato 2019, czekam.

Fot. Maciej Burzykowski

Lubię tkaniny eksperymentalne. Żałuję, że ta jest zbyt ulotna, by dłużej cieszyła oko. Chociaż w jej krótkim okresie zdatności do użycia kryje się też pewnie sporo uroku.

To sukienka z bibuły. Śmiało można uznać ją za prototyp i punkt wyjścia do stworzenia prawdziwie papierowej sukienki, z tkaniny zwanej Tyvek, która przypomina właśnie gniecioną bibułę.

To znaczy z tą papierowością to trochę też nie do końca, bo Tyvek papierowy jest umownie, wizualnie właściwie. Ale wygląda genialnie, nonszalancko, taki wygnieciony, niedoprasowany.


Fot. Maciej Burzykowski

Za luźne skarpetki i kaczuszki bez pięty, kropki i kratka, czerń i słoneczny żółty kolor. Lubię to. I już zacieram ręce (czy raczej stopy?) w oczekiwaniu na cieplejsze dni, kiedy będę mogła tak skoczyć na miasto.

Przy tej kombinacji reszta właściwie się nie liczy, bo wzorki wystarczająco zwracają uwagę. Tutaj akurat mam na sobie czarne, lekko transparentne, falbaniaste giezło, ale już się przymierzam do zestawienia ze skórzanymi spodniami i satynową spódnicą.

Byle do wiosny.

Fot. Maciej Burzykowski

Nie będę barbie, nie to mi pisane. Ale taki na przykład sympatyczny, lalkowy róż mogę włożyć. Tym chętniej, jeśli metodą color blocking, będzie zestawiony z nasyconą, energetyczną czerwienią. W tym konkretnym przypadku oba mocne kolory uzupełniłam jeszcze detalem w odcieniu kanarkowym.

No i barbie w takim wydaniu to ja czasami mogę być.

Fot. Maciej Burzykowski, skład: Ewa Kamionowska

Bladobeżowe jedzenie jest pycha: herbata z mlekiem, kruche ciastka, budyń waniliowy. Przywołująca dobre wspomnienia klasyka comfort food w kolorze piaskowym.

Identyczne przyjemne skojarzenia wywołuje ten sweter z golfem. I również jest absolutnie do zjedzenia. Walory estetyczne estetycznymi, ale poza tym on po prostu dobrze grzeje.

No, komfort na każdym poziomie.

Fot. Maciej Burzykowski

Poszliśmy na spacer, wzięliśmy aparat, no i są.

Powstały o mojej ulubionej zimowej porze dnia, tuż przed zmrokiem, kiedy jest szaro-fioletowo-granatowo, zapalają się lampy i poświąteczne iluminacje. Zdjęcia bez ciśnienia, bez kalkulacji, zrobione, żeby złapać trochę miejskiego pośpiechu, a trochę tego całego sylwestrowo-noworocznego rozleniwienia.

PS Najlepszego w Nowym!

Fot. Maciej Burzykowski

Najpierw włączcie:

Potem to:

A potem właściwie dowolny kawałek Massive Attack, może być ten:

Soundtrack już jest. Teraz zdjęcia.

Przyznaję: punktem wyjścia tego wpisu był „Ślepnąc od świateł”, serial, który pochłonął mnie w kilka sekund i przygniótł oniryczną, transową atmosferą, z całą tam pokazaną Warszawą. Taką ją widzę: szaro-czarną, z niebiesko-zieloną poświatą, posępną i brudną, i czasami obrzydliwą, i słodką, i błyszczącą jak cukierek w złotym papierku.

Zachciało mi się mieć kilka stopklatek z nieistniejącego serialu, którymi chciałam złapać klimat stolicy. Kiedy tylko zobaczyłam zdjęcia, wiedziałam, że w tym secie w roli głównej wystąpiło światło, zmienne, bardzo kapryśne. Raz ciepłe, raz zimne, potem z różową poświatą, potem zieloną. Momentami narkotyczne, zawsze melancholijne: wieczorne światło Warszawy.

Efekty poniżej.

Fot. Maciej Burzykowski

Czarne transparentne skary w duże grochy okazały się zakupem sezonu. Niby nic, a robiły/robią robotę noszone do spódnicy albo spodni. Cymes.

Chociaż właściwie nie na takie polowałam, nie takie miały być. Chciałam podobne do widocznych na załączonych obrazkach: tiulowe, nierozciągliwe, luźno opadające, odstające od nogi. W groszki, a jakże.

No i już je mam. Cierpliwość popłaca. Podobnie jak dobre oko podczas spontanicznych zakupów.

Fot. Maciej Burzykowski

Gdyby jeszcze kimś targały wątpliwości, czy jasnobrązowe okrycie wierzchnie na jesieniozimę to dobry pomysł, to ja mówię: dobry.

Zadziwiające, jak taki płaszcz w kolorze wielbłądzim świetnie gra z wszystkim innym, jak bardzo jest uniwersalny. Moim prywatnym hitem jest łączenie go z intensywnym różem (może kiedyś sfocę) oraz – co właśnie widać na zdjęciach – z sukienką w kolorze mlecznych karmelków.

Wielbłądzina w karmelu? Brzmi może średnio, a wygląda apetycznie. Moje ulubione danie ostatnich tygodni. Fajne jest to zestawienie różnych odcieni brązu i beżu, różnych faktur. No ja polecam.

Fot. Maciej Burzykowski

W myśl zasady jeśli czegoś chcesz, a to nie istnieje, to sobie to zrób, postanowiłam stworzyć publikację prasową ze mną w roli głównej.

W ten sposób dostałam swoją pierwszą okładkę* magazynu „34sekundy”. Ba, materiał w środku też dostałam.

Na tapetę wzięłam jesienno-zimowe stare-nowe nakrycie głowy, czyli beret z antenką, który poza mną przywdział także małomówny, lecz jakże fotogeniczny model, Dawid.

* sorry za clickbait, ale nie mogłam się oprzeć

Fot. Maciej Burzykowski, skład: Ewa Kamionowska

Spódnica z mięsistego atłasu to dzieło mojej zdolnej siostry.

Nie mogłam nigdzie takiej znaleźć: żeby błyszczała, żeby była asymetryczna (najlepiej z wydłużonym tyłem) i żeby lepiej trzymała formę, bardziej niż taka z klasycznej cienkiej satynki. No i siostra (Rena – dzięki!) taką mi zrobiła.

Spódnica aż się prosiła o towarzystwo fajnej bluzy. Tę – z główkami złotych tygrysów – pożyczyłam od swojego chłopaka. Butów pożyczać nie musiałam. Moje stykły.

Fot. Maciej Burzykowski

Biżuteria, której prawie nie widać, a która robi robotę. Która jest delikatna, a uwalnia moc. Która ma niekontrowersyjną formę, a nadaje stylówce charakter.

Właśnie takich detali ostatnio szukam. Na ekspansywne, przytłaczające formy mam ochotę od czasu do czasu. Na co dzień bardziej mi pasują wszelkie subtelności z zaskakującym swoją prostotą akcentem.

I taka jest biżu na załączonych zdjęciach.

Fot. Maciej Burzykowski

Nadal wolę, gdy cętki rozkłada się na czynniki pierwsze i nosi jako takie, i nadal nie bardzo widzę się w czymś cętkowanym wielkopowierzchniowym. Ale na takich niewinnych cichobiegach? OK, mogą być.

Nie, nie. To nie jest świeży nabytek. Wzmiankowane obuwie ma pięć lat i jest dowodem na to, że dobry projekt się nie starzeje. Śmiało można o nim zapomnieć, aby potem – jeśli tylko ma się ochotę – dorównywać kroku trendom.

Bonus: mimo że te konkretne buty nie są smukłe, trudno też o nich powiedzieć ugly sneakersy (których to fenomen jakoś nie bardzo do mnie przemawia). Są w sam raz, co także przesądza o ich ponadsezonowości.

Fot. Ewa Kamionowska

Mówiłam edit: Pisałam (o, tutaj), że gdy nadejdą chłodne dni, nawet najbardziej letnią z letnich sukienkę z łatwością można przetransformować w sukienkę jesienną. Oto dowód. Bo czarna oversize’owa marynarka to wybitnie doskonały kompan jeszcze bardziej oversize’owej sukienki.

Zestaw do noszenia non stop.

Fot. Sylwia Kamionowska <3

Sypnęło metaliką, oj sypnęło.

Srebrzy się w nowych kolekcjach Balmain, Off-White, Dior, Armani. W srebrze (od Balmain) na American Music Awards wystąpiła Taylor Swift. Cała srebrna swoją nową płytę promuje Reni Jusis.

Srebro ma się ostatnio znowu bardzo dobrze, szczególnie to w metalicznym i lustrzanym wydaniu. I – w przeciwieństwie do, moim zdaniem, bardziej zobowiązującego złota – spokojnie daje się nosić na co dzień, na przykład w formie takiej bluzki.

Ta konkretnie, oprócz motywu kratki, ujęła mnie falbaną wijącą się od rękawów przez plecy, jakże cudownie powiększającą i deformującą sylwetkę. Lubię takie niezbyt poważne tematy.

Fot. Sylwia Kamionowska <3

Tak od lat nosi ją królowa Elżbieta. Tak kilka dekad temu nosiły ją Sofia Loren, Jackie Kennedy, Brigitte Bardot, Audrey Hepburn. Czyli ikony, a to niezłe referencje.

Apaszka. Biorąc pod uwagę wskazania projektantów, w sezonie 2018/2019 kwadratowa chustka staje się akcesorium niezbędnym, a traktowana jest wielorako. Wiąże się ją na różne sposoby, w tym i w takim retro stylu, pod brodą.

Nie żebym szczególnie się tym przejmowała, ale moja ma dodatkowy trendy walor – zwierzęcy nadruk. Klasyczna panterka kompletnie mi nie leży, ale odwzorowanie umaszczenia zebry i owszem.

Fot. Maciej Burzykowski

Za krótka, zwłaszcza o tej koszmarnie banalnej długości do połowy uda. Z za dużym dekoltem. Za bardzo odkrywająca ciało, zwłaszcza odsłaniająca je jednocześnie na kilku newralgicznych poziomach. Oto grzechy główne małej czarnej.

Ta idealna ma wyważoną długość. Może nobliwie zakrywać sylwetkę. Ale dobrze, jeśli ma ekstra sexy akcent, na przykład zamiast klasycznego dekoltu z przodu ten mniej oczywisty na plecach. Albo rozporek, albo pęknięcie, albo asymetrię konstrukcji. Coś nieoczekiwanego, co robi efekt: ooo, wow! tego się nie spodziewałam/em.

Bo nieoczywistość w przypadku małej czarnej to słowo klucz.

Zobacz także: Mała czarna ze zmarszczkami

Fot. Maciej Burzykowski

Dlaczego?

Bo czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń.

Bo czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń czerń.

Bo czerń przecież taka fajna jest.

Fot. Maciej Burzykowski

Widoczne w tle peonie to bezdyskusyjnie florystyczny symbol lata. Kwitną nagle, w maju, czerwcu, szybko przekwitają albo usychają. A potem nie ma ich i już.

Znacznie bardziej od nich żywotne są sukulenty, taka haworsja na przykład. Podobnie czas nie ima się srebrnej biżuterii, dla urozmaicenia zdobionej kryształami Swarovskiego.

Ślicznie, po prostu ślicznie wygląda ubrana w pierścionki haworsja, ale jednak jeszcze lepiej człowiecza dłoń. Taka biżu idealnie się nosi ponad podziałami pogodowymi i niezależnie od pory roku. Myślę, że podpisałby się pod tym nawet Dawid.

Dawid

Fot. Ewa Kamionowska

Będąca bohaterką wpisu fotka jest właściwie odrzutem z setu wykorzystanego w jednym z poprzednich wpisów (W kolorach pantery). To zdjęcie normalnie poszłoby do kosza, gdyby nie fakt, że po skadrowaniu z czymś mi się skojarzyło, coś przypomniało – dzieciństwo przypomniało, wczesne i późniejsze, spędzone przy gramofonie na odsłuchiwaniu płyt z rodzinnej kolekcji. #sentymenty

To nie było zamierzone. Bo i zupełnie nie wiem, po co miałabym mierzyć się na cokolwiek z taką wokalistką? Wyszło, bo wyszło, przypadkiem. O co chodzi? O to, że na zdjęciu A.D. 2018 dostrzegam w sobie podobieństwo do Krystyny Prońko, a właściwie jej ilustracyjnej podobizny autorstwa Rafała Olbińskiego z okładki płyty „1980”.

Podoba mi się ta zbieżność, bo lubię Krystynę Prońko, jej głos, polski pop-jazz-funk tamtych czasów. Lubię tę płytę, która nie tylko muzycznie, ale i graficznie mocno wryła mi się w głowę. Lubię więc i to swoje wcielenie, to zupełnie przypadkowe ujęcie, które nawiązuje do klimatu początku lat 80. ubiegłego wieku.

Krystyna Prońko, 1980, wyd. Wifon, fot. okładki: ja (płyta z domowego archiwum)

Fot. Maciej Burzykowski

Chciałabym… podpierając się frazą wyjętą z najgłośniejszego showbiznesowego konfliktu pewnie nie tylko września, ale co najmniej półrocza… a więc chciałabym stanowczo oświadczyć: dosyć tego pseudo Wersalu. Czas nazwać rzeczy po imieniu.

Bo ja tu poetycko pitu pitu, że błysk, że szach mat, że och i ach, a tu trzeba otwarcie, odważnie, po prostu. Sprane gacie – tak właśnie powinnam zatytułować niniejszy wpis, którego bohaterkami są błyszcząca jedwabna cielista koszulka i połyskująca srebrna spódnica.

Kręci mnie to, bądź co bądź bieliźniane, zestawienie. Nie słodkich, dziewczęcych pasteli, ale właśnie kolorów z obniżonym nasyceniem. Takich trochę jakby wziętych ze starej, prześwietlonej, spłowiałej fotografii, no albo – co mniej apetyczne – ze spranej bielizny.

To zdecydowanie sexy kombinacja. I pewnie jedyny taki przypadek, kiedy zestawienie spranych gaci i sexy nie brzmi oksymoronicznie.

Fot. Maciej Burzykowski

Tak, znowu są na fali i tak, znowu są w związku z tym wszędzie. Nie jest to oczywiście żaden powód, żeby je nagle zacząć nosić. Tym bardziej, jeśli nigdy się w nich siebie nie widziało. Ale gdyby tak cętki rozbić na części składowe i nosić się w ich kolorach? Tak lepiej.

A zatem mamy beż (tutaj w postaci kostiumu kąpielowego) i czerń (lakierowana spódnica). Jest też złoto i oranż (biżu i makijaż). Dodatkowo make-up naśladuje kulisto-nieregularną formę cętek.

Można bez dosłowności? Można, a właściwie trzeba. A cętkowaną to ja co najwyżej kapę mogę na łóżko nałożyć.

Fot. Maciej Burzykowski

Nie lubię malkontenckich żali rozlegających się w końcówce sierpnia, tego całego olabogowania za utraconym latem. Halo, mamy jeszcze prawie miesiąc kalendarzowej laby. To znaczy mam nadzieję, że pogodowej laby, i że zmierzchające lato porozpieszcza jeszcze trochę. Choćby po to, żeby ponosić takie sukienki.

Dobra na molo w Sopocie, deptak w Positano, kamienistą plażę na Korfu. No i przede wszystkim idealna, żeby trochę wakacyjno-kurortowego klimatu przenieść na ulice Warszawy.

A gdy lato naprawdę się skończy i pojawi jesień, będzie do noszenia z marynarką oversize albo skórzaną kurtką. Tak to widzę.

PS do zbierania promieni słońca polecam wielkopowierzchniowe kolczyki. Bardzo fajnie odbija się w nich miasto.

Fot. Maciej Burzykowski

Chciałabym uniknąć sentymentalnej opowiastki o tym, jak to w dzieciństwie uwielbiałam przymierzać wszelką dostępną mi biżuterię, mamy, babci, cioć. Ale nie uniknę, bo właśnie tak było.

Złoto i srebrno nie podniecało mnie wówczas tak bardzo, jak – czasem bardziej, a czasem mniej kosztowne – biżu ze szklanymi koralikami czy strasem. Tak wyobrażałam sobie klejnoty najwyższej próby.

Dzisiaj myślę o nich z dużą dozą czułości jak o symbolu lat 80. i luksusu na miarę tamtych szarych czasów. Luksusu markowanego niedrogimi kolczykami, które błyszczały z całych sił, jakby chciały dorównać biżuterii faktycznie wykonanej ze szlachetnych kruszców i kamieni.

Błyskotki podobne do tych ze zdjęć są, nie bójmy się tego słowa, sentymentalnym pomostem z czasami, które nie wrócą. Z nieumiarkowanymi, szalonymi latami 80., kiedy każdy chciał być Janką albo Arabelą i mieć kryształowy pierścień, który czarował rzeczywistość. Albo obwieszoną kosztownościami bohaterką „Dynastii”: frakcja demoniczna – Alexis, frakcja dobrotliwa – Krystle Carrington.

Fot. Maciej Burzykowski

Jak ja lubię słowa, które pięknie tłumaczą niuanse rzeczywistości.

Taka falbanka. Niejedno ma oblicze, a w związku z tym niejedno imię. Czym innym będzie regularna falująca falbana z solidnego, szerokiego pasa tkaniny, czym innym drobne, gęste przymarszczenia albo plisowanki.

Owe przymarszczenia wypada nazwać riuszką. Wyraz pochodzi od francuskiego ruche w istocie znaczącego tyle, co falbana, w języku polskim przyjętego jednak dla precyzyjnego określenia suto umarszczonej bądź plisowanej falbanki z cienkiej tkaniny.

Tyle w kwestii leksykalnej. Kwestię wizualną tłumaczą zdjęcia, na których widać sukienkę zdobioną wyżej opisaną. Riuszki mają tendencję do infantylizowania ubrań, dodawania im – dla mnie niepożądanej – słodyczy, dobrze jest więc temu zapobiec i czymś przełamać.

W tym przypadku przełamaniem są sportowe buty, męska marynarka oraz srebrne spodnie kuloty (od francuskiego culottes oznaczającego oprócz tego, że majtki, także po prostu spodenki). Też piękne słowo, chociaż kiedyś mówiło się po prostu spódnico-spodnie (albo galoty, co wydaje się idealnym odpowiednikiem culottes nie tylko od strony semantycznej, ale i fonetycznej). No ale to już materiał na inną opowieść.

Fot. Maciej Burzykowski

Latem, kiedy wszystko jest niezwykle intensywne, smaki, zapachy, pogoda, kolory, jeszcze bardziej niż zwykle chce mi się celebrować prostotę.

Taki biały T-shirt. Mógłby być z dżinsami (i w milionie innych konfiguracji), ale tego lata najczęściej go noszę z ulubioną czarną spódnicą. Bo tak jest i łatwiej, i wygodniej. Do tego pasuje proste w obsłudze obuwie. Serio wygodne, a przy okazji zgrabne i powabne, czyli klapki zwane czule mulami (bo mules).

Jeszcze kilka sezonów temu zredukowane niemal wyłącznie do roli podomowych pantofli, ostatnio tłumnie wyszły na ulice. Kupiły mnie (a ja je, heh) zwłaszcza te na niskim obcasie i w szpic, bo po pierwsze nie są tak formalne jak, dajmy na to, czółenka na obcasie (aka szpilki), po drugie są o niebo wygodniejsze od wyżej wymienionych, no i po trzecie przez swoją proweniencję – pokrewieństwo z tymi wszystkimi ciotkowatymi pantofelkami z puszkiem – jest w nich trochę zgrywy.

Fot. Maciej Burzykowski

Fajne skarpy mają się u mnie nieźle. Te widoczne na załączonych obrazkach wiosną pasowały mi do dżinsów. Latem wolę je nosić tak – do muli.

Co z resztą stylówki? To właściwie dzieło przypadku. Szyta z koła spódnica, która błyszczy jak skórzana (ale skórzana nie jest) po prostu wydawała mi się dobrze grać z pasiastymi skarpetkami.

Co zaś do T-shirtu z grafiką z okładki singla „God Save the Queen”. Jeśli doszukujecie się tu hołdu dla antyestablishmentowego hymnu wszech czasów, to niestety was rozczaruję. Bluzka z sexpistolowym motywem pojawiła się z prozaicznej i całkiem niewywrotowej przyczyny: to po prostu podomowa koszulka, którą nie bardzo chciało mi się zmieniać na coś innego.

I właściwie dobrze się stało. Flaga Wielkiej Brytanii plus punkowy rysunek, jako szalenie malownicze, tchnęły moc w ten zestaw.

Fot. Maciej Burzykowski

Czarny, jak to czarny, łaskawie znosi łączenie z innymi kolorami. U mnie najczęściej gra z bielą, szarością, srebrem, złotem. Czasem dżinsem, rzadziej jako dodatek do czerwieni, incydentalnie z żółtym. Ale jedną z moim ulubionych kombinacji jest zestawienie go z granatem. To kombo nie tylko szlachetne i eleganckie, ale też seksi.

Lubię przekorę tej kompozycji, zwłaszcza kiedy granat jest mocno nasycony i trzeba wytężyć wzrok, aby dostrzec, że czarne jest czarne, a granatowe nie czarne, ale jednak ciemnoniebieskie.

Satynowa koszula ze zdjęć ma charakter trochę formalny, a trochę, dzięki lejącej tkaninie, bieliźniany, piżamowy. Wyobrażam sobie, że dobrze wyglądałaby z czarną satynową spódnicą, ale i z połyskiem skórzanej daje radę.

Fot. Maciej Burzykowski

Głównym bohaterem niniejszego wpisu jest ekstra kolor na oku, opalizujący fiolet. Bardzo go lubię, ale żeby zaraz rozprawiać o ulubionych cieniach do powiek? No nieee, bez takich.

Nadmienić mogę jedynie, że na załączonych obrazkach mam telewizyjny make-up od zdolnej Natalii, która maluje mnie, gdy jestem w Superstacji.

Za dużo bardziej zajmujące natomiast uważam to, że mamy połowę lipca, szczyt sezonu ogórkowego, a od kilku dni okolice Wisły terroryzuje pyton. Gadziny szuka dron, szuka jasnowidz, szuka policja. Wąż może się chować w krzakach, wpełzać na drzewa, wylegiwać w szuwarach. Ustalono, że jeden z pobratymców uciekiniera pozował w rozbieranej sesji zdjęciowej.

Miejcie się w każdym razie na baczności, bo bohatera wszystkich czołówek gazet w tym kraju jeszcze nie znaleziono.

Dobrego weekendu, howgh.

Fot. Maciej Burzykowski

Gdyby zapytano mnie: który kostium Madonny najbardziej zapadł ci w pamięć? Nie który uznajesz za najbardziej ikoniczny czy najodważniejszy. Nie, nie. Który najmocniej ci się z nią kojarzy? Bez wahania wskazałabym ten jeden.

Nie byłby to cone bra, stożkowy stanik – a ściślej rzecz biorąc gorset – projektu Jean Paul Gaultiera z trasy Blond Ambition. Nie byłby to kostium Marii Antoniny z występu na rozdaniu VMA 1990. Nie sukienka Marilyn Monroe z teledysku do „Material Girl”. Nie gotycka kreacja Oliviera Theyskensa z klipu „Frozen”. I tak dalej, i tak dalej.

Otóż z Madonną najbardziej kojarzy mi się koronkowa bluzka nałożona na gołe ciało, którą pokazała w teledysku do „Vogue”. Uwielbiam sposób, w jaki ją tam nosiła: jak najzwyklejszą koszulkę, która wcaaale nie wygląda jak bielizna i w ooogóle nie odsłania biustu.

Być może właśnie dzięki temu dzisiaj tak lubię podobne przezroczystości. I ten zmysłowy efekt wytatuowanej koronkowymi wzorami skóry, który daje na przykład body z tego wpisu. Niby coś widać, ale właściwie całość zakrywa solidny koronkowy ażur.

Mimo wszystko dobrze jest czymś przykryć te ażury, żeby zminimalizować dosłowność efektu buffet na wierzchu. Bo co w teledysku i na scenie się sprawdza, w życiu już niekoniecznie.

Fot. Maciej Burzykowski

Faktycznie jest coś seksownego w odkrytych ramionach. Ale dotychczas wszystko, co pozwalało je eksponować, wydawało mi się takie słodko-nijako-romantyczne. Czyli zupełnie nie takie, jak lubię.

Ta sukienka jest fajna, bo jest inna oraz jest inna i dlatego fajna. A jest:

  • przede wszystkim czarna (a nie, jak większość strojów typu off shoulder/cold shoulder, które widuję, rustykalnie błękitna, boho kremowa czy w marynarskie paski)
  • z długimi rękawami (bo gołe ramiona plus gołe przedramiona to dla mnie za dużo i za bardzo)
  • długa (a to wygodne)
  • obszerna (a to wygodne vol. 2)
  • taliowana paskiem (bo jednak co podkreślona kibić, to podkreślona kibić)
  • przewiewna (uszyto ją z przyjemnej bawełny, dzięki czemu nie grzeje, a więc jest perfekcyjna na upały)
  • no i wreszcie nieco przewrotna (bo górna falbanka okala kielichowo dekolt, zamiast pod nim wisieć)

Całe siedem powodów, by chcieć nosić tę sukienkę.

Fot. Maciej Burzykowski

Zdobienie ciała przybrało u mnie postać ewoluującą i ma zdecydowanie wędrujący charakter. Oznacza to, że co pewien czas zmienia się miejsce, które eksponuję przy pomocy biżuterii.

Kiedyś akceptowałam tylko bransoletki i jedynie nadgarstki miałam ochotę dekorować (czasem w sposób nieumiarkowany). Dopiero jakiś czas temu znowu zaczęłam robić użytek z dziur w uszach, które tak często widywały kolczyki chyba tylko w czasach podstawówki.

Stosunkowo niedawno przestało mi także przeszkadzać upierścienienie. Do tego stopnia, że teraz nieswojo czuję się bez choćby cienkiej obrączki na palcu.

A zatem pierścionki. To aktualnie mój ulubiony rozdział w obszernej księdze pt. „Biżu”. Moja kolekcja się rozrasta, a najbardziej w niej lubię konstrukcje ażurowe i subtelne oraz wzięte z przeciwległego bieguna masywne, szerokie, jakby z formy odlewniczej albo kute z blachy. Łączę je, noszę razem dla kontrastu, bo wtedy robią właściwie całą stylówkę.

Fot. Maciej Burzykowski

Fajnie jest mieć zdolną siostrę, która kuma ideę dobrego T-shirtu; która wie, że koszulka nie może być zbyt opięta, zbyt prześwitująca, zbyt dopasowana; że musi dać ciału oddychać i że niekoniecznie musi podkreślać kibić.

Ten konkretny model, który uszyła mi moja siostra właśnie, to trochę hybryda T-shirtu z polówką. W każdym razie jest idealnym przykładem zbioru wymienionych wcześniej cech. Jest za duży, pudełkowy, zbluzowany. Istotne: mając go na sobie, nie przejmuję się, że stanik mi spod niego prześwituje (jeśli akurat nie jestem w nastroju, żeby prześwitywał).

Dzięki Rena! <3

Fot. Maciej Burzykowski

Z serii: ulubione.

Czarna skórzana ramoneska to podstawa. Czarna skórzana ramoneska z haftem i malunkami to fanaberia. A jednak właśnie ta konkretna fanaberia okazała się trwale wpisać w, że się tak wyrażę, krajobraz mojej szafy.

Rozsądek powinien mi był podpowiadać: nie żartuj, nie kupuj, przecież włożysz ją ze trzy razy. Wygrało irracjonalne pragnienie posiadania fajnej koleżanki (wożącej się na plecach), które wraz z podskórnym przekonaniem, że zakup mimo wszystko będzie trafiony zaowocowało przysposobieniem jednego z lepszych elementów garderoby ostatnich lat.

Owszem, kolekcję, której częścią jest ta ramoneska, stworzono symultanicznie z ubiegłoroczną premierą „Wonder Woman”. No i co z tego, skoro zarówno tytułowa bohaterka, jak i wartości, które krzewi, są uniwersalne i ponadczasowe. A zatem i wonder jacket nie zestarzeje się tak łatwo.

Poza tym, jeśli własne plery traktować jako darmową powierzchnię reklamową, warto na nich promować coś pozytywnego. Zwłaszcza jeśli przybrało tak kultową formę Cud-Kobiety, której celem nadrzędnym, kierunkującym szlachetną postawę, jest pomoc słabszym i umacnianie idei girl power.

Bam!

Fot. Maciej Burzykowski

Można mieć górkę ciuchów, a i tak grunt to podstawa. Dobra baza, która oszczędza czas, ratuje przed porannymi dramatami, bo rozwiązuje dylemat nie mam co na siebie włożyć, a mam dwie minuty do wyjścia.

U mnie to ostatnio ten zestaw. Luźnawy T-shirt, który lekko prześwituje, a więc pozwala stanikowi grać też rolę mikrotopu. Do tego plisowana spódnica i buty z czubem w szpic (obowiązkowo! bez szpicu są bez sensu).

Prościej się nie da i dobrze. Bo i po co komplikować sobie życie ubraniowymi dyrdymałkami?

Fot. Maciej Burzykowski

Natchnienie spadło dość nagle, wraz z okrągłą rocznicą „Kingsajzu”: 2 maja minęło 30 lat od premiery filmu. Obejrzawszy z tej okazji obraz Machulskiego po raz któryś, stwierdziłam: ej, ale ta Kaśka miała fajowe stylówki.

Najbardziej rozgrzewającą jest oczywiście ta, której właściwie nie było, czyli golizna w słynnej scenie erotycznej. Jako że mam w sobie zbyt wiele dziewczęcej skromności, nie odważyłam się stanąć w szranki z krzywiznami Kasi, po których dziarsko dreptał krasnoludek Olo. Wybrałam zestawienie, które broniło się w latach 80., broni się także i dziś.

Za sprawą Małgorzaty Braszki, kostiumografki, Kasia często nosi na ekranie czerń i złoto. Dopasowany golf, obcisłości, kilogramy biżuterii – to było to.

Chciałam uniknąć dosłownego odtwarzania kostiumu. Raczej tylko zaczerpnąć z niego kilka cytatów, które są mi bliskie: czarny golf, złote biżu, w dodatku w asymetrycznej konfiguracji, co jeszcze mocniej podkreśla klimat lat 80. Do tego mocne, czerwone usta, ale nie soczyście połyskujące, tylko po współczesnemu matowe.

No i wyszło tak.

Szminka M.A.C, Betty Boop Red Lipstick

Fot. Maciej Burzykowski

Tworzenie notki – jak do tych zdjęć – czasami ma taki przebieg:

Herbata stygnie, zapada zmrok,
a pod piórem ciagle nic

Z drugiej strony, czy musi być notka? Są zdjęcia, więc nie musi.

Korzystając zaś z prawa do PeeSu, dodam tylko, że:

a) główna bohaterka niniejszych zdjęć z pewnością świetnie prezentowałaby się podczas jakiegoś romantycznego śniadania na trawie, ale ja akurat rekomenduję, bo przetestowałam, przemierzanie w niej bezkresu podziemnego parkingu.

b) nie trzeba jej prasować, a wręcz nie powinno, bo zmarszczki wynikające z nieuprasowania tylko urozmaicają fakturę sukienki.

A po c) tak, nie lubię prasować, bo kto lubi?

Fot. Maciej Burzykowski

Fajny róż powiększył moją różową rodzinę.

W kolorze chłodnawego różo-fioletu, z błyszczącymi różowymi drobinami. Cudny na wiosnę, bo lubi się ze słońcem, a łapiąc jego promienie, robi na policzku ślicznie połyskującą taflę.

Uwaga tylko z aplikowaniem, bo wymaga wyczucia. Za pierwszym razem nałożyłam go tak hojnie, że – choć lubię czasem przerysowanie w stylu russian doll – finalny efekt nie do końca mnie satysfakcjonował. A więc tego różyku tylko troszkę, odrobinę, na czubek pędzelka i będzie pięknie.

<kurtyna>

M.A.C, Extra Dimension Blush, Wrapped Candy

Fot. Maciej Burzykowski

O, nie, nie. Nie pracuję nad rozbudową górnych, excusez le mot, p a r t i i mięśni tułowia. Ani mi w głowie (barkach) dbałość o przesadny rozrost tkanki musklowej w okolicach karku. Niemniej fajnie czasami pobawić się proporcjami; fajnie, jeśli w odwracalny sposób.

Ta oto kurtka dżinsowa liczy już sobie trochę lat i zdążyła przejść rozmaite transformacje. Długo nosiłam ją w stanie pierwotnym (niegdyś była intensywnie granatowa), ale też wielokrotnie prałam celem rozjaśnienia (częściowo się udało), a nawet uparcie pocierałam tu i ówdzie pumeksem (dla podrasowania odcienia). Aktualnie zachciało mi się, żeby miała sznyt lat 80.

Postanowiłam ją zgeometryzować i wszyłam poduszki – po dwie sztuki na jedno ramię. Cała operacja kosztowała mnie 7 złotych. Niezły interes. Lepszy z pewnością niż kupowanie fabrycznie wywatowanej katany.

Podniesiona linia ramion dosyć zabawnie skraca szyję. Osiągnięta w ten sposób barczystość sprawia, że wyglądam, jakby mnie nagle scoachowała pływaczka stylem motylkowym albo amerykański futbolista i, jedno albo drugie, przeczołgali przez cykl intensywnych ćwiczeń.

Podoba mi się dżinsówka w takiej odsłonie. A jeszcze bardziej pasuje mi, że jak się znudzi, odszyję poduszki i wracam do stanu wyjściowego. Polecam #takirecykling.

Fot. Maciej Burzykowski

Biała koszula to właściwie taki odzieżowy make-up. Rozjaśnia cerę, zdejmuje zmęczenie, koryguje cienie, spłyca zmarszczki. Największe wrażenie zrobi niedoprasowana, niedopięta, z podwiniętymi rękawami; wyniesie kobiecość na wyższy poziom – seksownego rozmemłania. 🙂

Koszula czarna, zwłaszcza w matowej wersji, ma mniej zalet: nie wygląda tak szlachetnie jak biała i kojarzy się trochę uniformowo. Ale już czarna skórzana jest OK: przez to, że ładnie łapie światło, nabiera ciekawszej faktury. No i nie jest tak bezlitosna dla twarzy.

Zobacz także: Czerń, biel, dzień, noc, trochę „9 i pół tygodnia”

Fot. Maciej Burzykowski

W tej scenie pięknie mieszają się kobiecość, siła, seksapil, zmysłowość, determinacja i przeświadczenie o konieczności podejmowania odważnych decyzji, które są nieuchronne. A przy tym jest to jedna z tych scen, które dzięki warstwie kostiumowo-charakteryzatorskiej zapadają w pamięć na zawsze.

„Bękarty wojny”. Preludium sekwencji otwierającej wendetę. Shosanna, spiritus movens krwawego odwetu, buduje kolejne poziomy kostiumu wojowniczki: czerwona sukienka, czerwona szminka, uróżowione policzki, przyczernione brwi. Dopełnieniem wojennych barw jest czarna woalka zsuwana na twarz jak przyłbica.

Oj, jak bardzo ta scena siedzi mi w głowie.

I stąd właśnie ten wpis, inspirowany kruchością i siłą. Lubię taką grę przeciwieństw, w którą genialnie wpisuje się jakże fotogeniczna czarna woalka niedbale upięta w fascynator. I czerwona sukienka, bo to przecież oczywiste, że czerń kocha się z czerwienią.

Fot. Maciej Burzykowski

Wygląda właściwie trochę wieczorowo, ale noszę ją za dnia, bo nie widzę powodu, żeby nie.

Przezroczystości, bufiaste rękawki, zwiewność, trochę falbanek – w takiej konfiguracji wszystko to lubię/akceptuję. Do tego sukienka ma złote haftowane gwiazdy i upstrzenia, które też są spoko, bo choć tworzą deseń, to względnie nienachalny.

Przez ostatnie kilka miesięcy noszenia niezawodnie zwracała uwagę, co skutkowało powtarzającymi się pytaniami: a co to? a skąd? a gdzie kupić?

Jeśli lubicie wywoływać podobny efekt, polecam ten kierunek.

Fot. Maciej Burzykowski

Nie przepadam za kwiatowymi motywami. Nie kupują mnie wymyślne desenie. Nie lubię liternictwa. Ma być czysty kolor, płachta koloru, ale jeśli już coś, wybieram wzory flirtujące z geometrią.

Jak na lekcji matematyki: linie proste, równoległe, prostopadłe; koła, romby, kratka; kąt 90 stopni. W najchętniej kontrastujących kolorach. Czerń to baza, żółć ją w tym sezonie wybornie dopełnia. W tym konkretnym przypadku dodatkowo ujęły mnie przeskalowane rękawy i asymetria. I właśnie tak lubię.

Zobacz także:

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po pierwsze: kolor żółty

Fot. Maciej Burzykowski


Prawda jest taka, że nie ma sezonu bez czerwieni. W mniejszych czy większych dawkach, ale pojawia się zawsze. Zmienia tylko tonację: raz kusi chłodnymi refleksami, a potem uderza w ciepłe nuty.

Sezon wiosna-lato 2018 stoi pod znakiem koloru czerwonego podbitego ciepłymi tonami, mocno nasyconego. Taki odcień ma ketchup z dobrze wybarwionych pomidorów. To czysta esencja lata i jakże smaczne wibracje.

A skoro lato, to sukienka. Ta ze zdjęć wydaje się ideałem. Jest niezbyt formalna, niezobowiązująca. Dzięki luźnej, koszulowej formie w największy skwar nie przyklei się do ciała. Nie krępuje więc, ale jednocześnie dyskretnie podkreśli kształty – a to wcięcie w talii, a to kawałek łydki.

Zobacz także:

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po pierwsze: kolor żółty

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po drugie: duże kolczyki

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po trzecie: frędzle

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po czwarte: zmarszczki

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po piąte: grochy

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po szóste: satyna

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po siódme: pastele

Fot. Maciej Burzykowski

Pastele jako wyjątek, nie reguła (ale jednak w stosunku do reszty garderoby wyjątek komplementarny). Jako duża plama koloru, a nie dyskretna wstawka. Odcienie mocno rozbielone, bo duża doza bieli gwarantuje działanie rozświetlające. Tak właśnie chcę interpretować pastelową tendencję wiosna-lato 2018 w przełożeniu na swoją szafę.

Sukienka ze zdjęć wygląda jak farbowana esencją lodów bzowo-fiołkowych. Kojarzy się więc smakowicie. Plisowana wstawka z boku to ekstrabonus: daje asymetrię, przełamuje grzeczność fasonu, robi za figlarny akcent „akuku”: nie ma mnie, nie ma, chowam się, ale przy najmniejszym ruchu zaraz się pojawiam.

Nie powiedziałabym o niej „słodka”, ale jednak jest takim raczej cukieraskiem: uroczym elementem garderoby (który na szczęście łatwo podrasować, by nadać ostrzejszego charakteru).

Zobacz także:

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po pierwsze: kolor żółty

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po drugie: duże kolczyki

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po trzecie: frędzle

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po czwarte: zmarszczki

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po piąte: grochy

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po szóste: satyna

Fot. Maciej Burzykowski

Nie jest moją ulubioną tkaniną. Bo jest wymagająca, bo trzeba się w niej pilnować, bo jako jedna z nielicznych lepiej wygląda jednak wyprasowana. A ja zawsze wybieram, jeśli mam wybierać, opcję wygnieciona nonszalancja (ach, jakże pochwaliłyby mnie autorki rozlicznych publikacji o stylu Francuzek, które to, choć się nie starają, zachwycają programowo niewymuszoną elegancją).

Ale gdy satyna jest na butach, to inna sprawa. Wtedy mi nie przeszkadza, a czasami nawet się podoba.

Satyna według mnie ładnie współpracuje z czubem w szpic, z formą prostą, minimalistyczną, ale też umiejętnie podkręconą (vide: klapki z supłem Nº 21, no śliczne). W niniejszym wpisie dwa różne dowody na to, że satyna plus kąt ostry plus mocny kolor plus fajny obcas dobrze grają (a do tego jeszcze mają aprobatę Dawida).

Zobacz także:

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po pierwsze: kolor żółty

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po drugie: duże kolczyki

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po trzecie: frędzle

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po czwarte: zmarszczki

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po piąte: grochy

Fot. Ewa Kamionowska

Kropki, groszki, grochy trudno włożyć w szufladę trend sezonu. Bo, wzięte z lat 50., są motywem ponadsezonowym, a w kolekcjach wiosna-lato 2018 widać je tylko trochę bardziej niż zwykle.

Gdybym nagle chciała przeistoczyć się w sexy Sycylijkę, z pewnością włożyłabym dopasowaną czarną sukienkę w białe grochy, typ Dolce&Gabbana. Tymczasem jednak stawiam na detal.

Takie oto urocze skarpetki. Niby ich nie widać, niby ich nie ma, a włożone do szpilek i prostej spódnicy albo męskich sandałów i dżinsów zrobią całą robotę.

Zobacz także:

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po pierwsze: kolor żółty

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po drugie: duże kolczyki

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po trzecie: frędzle

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po czwarte: zmarszczki

Fot. Maciej Burzykowski

Oczywiście można mieć daleko gdzieś potrzebę maskowania tak zwanych niedoskonałości sylwetki i mając nawet rozliczne zgrubienia, wdziewać kiecki, które ciasno opinając ciało, bezlitośnie podkreślają każdą fałdę. Można także jednak, biorąc poprawkę na społeczno-kulturowe kody estetyczne, chcieć – w trosce zwłaszcza o własne samopoczucie – mankamenty nieco zakryć.

Z pomocą przychodzi wywołany w tym wpisie trend wiosna-lato 2018: umarszczenia, drapowania, zebranie tkaniny w drobne fałdki, czyli zmarszczki właściwie. Oprócz funkcji praktycznej – zwiększenie poczucia komfortu i oddalenie widma konieczności nieustannego kontrolowania np. płaskowyżu brzucha – pełnią po prostu funkcję zdobniczą.

O ileż bardziej interesująca jest czarna midi z pasem zmarszczek pośrodku niż po prostu gładka sukienka. Nie zmienia to faktu, że gładkich sukien absolutnie nie należy się pozbywać, bo chociaż owszem są oczywiste, wymagające i bywają nudnawe, to zawsze będą in.

Cdn.

Zobacz także:

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po pierwsze: kolor żółty

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po drugie: duże kolczyki

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po trzecie: frędzle

Fot. Maciej Burzykowski

Trend numer trzy na mojej liście to frędzle.

Najbardziej oczywistym skojarzeniem dla frędzli jest nurt etniczny – Dziki Zachód, zamsze, skóra – co nie bardzo mi jednak leży. To ja już bardziej wolę lata 20., lata 30. – Wielki Gatsby, charleston, wodewil, kabaret & all that jazz.

Top ze zdjęć to połączenie dwóch tendencji wiosna-lato 2018: po pierwsze frędzli, po drugie akcentów metalicznych. Zdobiona podłużnymi paskami złotej folii koszulka jest wyjątkowa w skali światowej (heh). Mogłabym napisać, że to dzieło z gatunku DIY, ale wolę powiedzieć „rękodzieło”. Moje własne.

Taki złoty top fajnie błyszczy, ładnie oddaje ruchy ciała i najprostszy nawet zestaw czyni kompletnym i efektownym.

Cdn.

Zobacz także:

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po pierwsze: kolor żółty

8 na 8 (osiem tendencji w osiem tygodni do wiosny). Po drugie: duże kolczyki

Top: moje dzieło AKA rękodzieło

Fot. Maciej Burzykowski

Znowu biżu w formacie „mega”. Znowu, bo megakolczykami żegnałam rok ubiegły (Złoto sylwestrowej nocy) oraz witałam obecny (Niech się złoci).

Tym razem się srebrzy. W każdym razie ponownie w rozmiarze XXL, bo aż na całe 18 centymetrów. Podobnie sezon wiosna-lato 2018 widzą duże marki: Burberry, Céline, 3.1 Phillip Lim, Chanel, Stella McCartney, Valentino. Zero kompromisów – ma się dziać.

Modne megakolczyki są geometryczne (bardzo lubię), etniczne (frędzle! frędzle! chociaż to nie moja bajka), mają formę nieregularną, wyglądają jak kawałek wygiętej blachy (kocham!), są kryształowe (cały ten stras!).

I dobrze. Niech blask (kolczyków XXL) będzie z nami!

Cdn.

Fot. Maciej Burzykowski

Sezon wiosna-lato 2018 krzyczy mocnymi kolorami. Najbardziej zaś z nich krzyczy żółty; jest wibrujący, jaskrawy, energetyczny, wręcz jadowity. Mówią, że trudny, a mnie się wydaje uniwersalny. Zwłaszcza gdy ma postać takiej oto sukienki.

Ta jest fajna, bo:

…dobrze czuje się z czernią (zwłaszcza skórzaną, zamszową, mięsistą i konkretną)

…jest asymetryczna (a ja lubię nierówne cięcia)

…ma urocze falbanki (które poza tym, że również – blee, brzydka fraza – s ą w t r e n d a c h sezonu wiosna-lato 2018, to są urocze, bo są urocze i już)

…dodaje energii

Cdn.

Fot. Maciej Burzykowski

Jeżeli pierwszy wpis w nowym roku ma kierunkować tematykę 34s na kolejne dwanaście miesięcy, to należałoby spodziewać się tutaj tony błysku. A że kolczyki w rozmiarze XXL to moja najnowsza namiętność, wielce prawdopodobne, że jeszcze nieraz złotem/srebrem kapać tu będzie.

Po złocie sylwestrowej nocy czas na geometryczne kute blachy. Idealne na karnawał, ale chciałabym, żeby nie tylko. Fajnie byłoby przezwyciężyć codzienny praktycyzm i wygodę, i nosić je tak po prostu. Nie że imprezowo (bo to oczywiste), ale też w drodze na pocztę czy po pietruszkę. Bo dlaczego nie?

Nie, to nie jest noworoczne postanowienie. To takie miniwyzwanie na rok 2018.

Fot. Maciej Burzykowski

No, dobrze. Nie zamierzam sprzedawać patentu na dietę cud ani tym bardziej zalecać serii superskutecznych ćwiczeń. Medialna przestrzeń wystarczająco jest nasycona mniej/bardziej samozwańczymi coachami, fitnesiakami, dietetykami – wystarczy przeklikać Insta/FB/inne. Ale sposób, jak mieścić się w ulubione ciuchy, jedząc to, na co ma się ochotę, podam i owszem.

Otóż wystarczy nabyć sukienkę (co działa raczej głównie w przypadku kobiet) w formacie oversized. Taką, co to nie podkreśla talii, jest szyta z koła albo chociaż półkoła i swobodnie majta się wokół ciała. Wskazane, żeby ją polubić, bo tylko wtedy ma szansę stać się ulubionym ciuchem.

W takiej kiecce rąbiecie, ile wlezie. No nie ma szans, żeby na przykład przez święta dopasować obwody sylwetki do wymiarów przepastnego giezła.

Ot, i metoda.

Swoją drogą, jest to doskonały sposób panowania nad sylwetką nie tylko od święta, albowiem oversize’y da się nosić okrągły rok.

Serio.

PS skuteczność metody wzmaga refleksyjne przechadzanie się po krakowskim rynku. Rynki oraz nie-rynki innych miast sprawdzają się w tym celu równie znakomicie.

Fot. Maciej Burzykowski

Gdybym miała wskazać biżuteryjny niezbędnik sylwestrowej nocy, byłyby to takie kolczyki.

Z dzieciństwa pamiętam identyczne, produkowane przez Czechów z (dziś nieistniejącego) Jabloneksu. Z niesłabnącym zaciekawieniem przeglądałam asortyment zaprzyjaźnionego sklepu, na którego półkach spoczywały precjoza czeskiej marki, kuszące i lśniące.

Kolczyki darzyłam szczególnym zainteresowaniem. Uwodziły blaskiem strasowego zdobienia, fascynowały mobilną, przelewającą się konstrukcją. To było coś odkrywczego: że nie muszą mieć solidnej, stałej formy, że dzięki mozaikowej strukturze można je wprawić w ruch. Wtedy tak zaczęłam wyobrażać sobie idealne sylwestrowe dodatki (zupełnie nie kojarzę, dlaczego właśnie sylwestrowe).

Gdyby więc zapytano mnie o biżuteryjny niezbędnik sylwestrowej nocy, zapewne wskazałabym na takie złotka. Bo są świetne do czerni. Ale bo też pasują do przysłowiowych dżinsów i T-shirta. Bo super wyglądałyby z kożuchem albo pikowaną puchówką. Na sylwestra jak znalazł.

Sukienka: dzieło mojej siostry

Fot. Maciej Burzykowski

Reżyser Kasia Sokołowska z modelką zamykającą pokaz MMC wiosna-lato 2018

W kilku słowach

Wiosna i lato 2018 u MMC inspirowana jest – i trudno, by było inaczej – wakacyjnymi wojażami. Raczej w bliższe niż dalsze rejony. W najnowszej kolekcji czuć powiew bryzy znad Morza Śródziemnego; jest luksus właściwy elegant(k)om wodującym w malowniczych zatokach Lazurowego Wybrzeża; jest nonszalancja lubiana przez bywalców letnich kurortów.

Kolorystyka kolekcji MMC skupia się wokół czerwieni, niebieskości i czerni (rozbielonych czasem do szarości i gołębiego błękitu). Nie zabrakło marynistycznych pasków i modnej (choć mam wrażenie trochę ostatnio wyeksploatowanej) kratki. Pojawia się beż i złoto nawiązujące, jak sądzę, do plażowego piasku.

Są także motywy holograficzne, zielonkawo mieniące się tkaniny, które przypominają ubarwienie egzotycznych mieszkańców oceanicznych głębin. Wyczuwam sporą dawkę dowcipu, który sprawia, że łaskawszym okiem spogląda się na niezbyt poważne przeciwdeszczowe trencze i narzutki z przezroczystego PVC.

Motywem przewodnim kolekcji MMC wiosna-lato 2018 stała się grafika przedstawiająca kłębowisko nagich ciał. Nawiązuje do poprzedniego sezonu MMC: wówczas splecione korpusy pojawiły się w warstwie identyfikacyjnej kolekcji Censored. Ale też plątanina ciał ewidentnie każe się kojarzyć z rezydentami plaż, zwłaszcza tych dzikich, zwłaszcza tych zaanektowanych przez nudystów.

Mój osobisty hit? Zamykająca pokaz czerwona kreacja z cudownie lejącej się tkaniny. Udrapowana w stosunkowo nieskomplikowany sposób suknia efektownie buduje posągowość sylwetki.

Próby

 

Anya Xmitshka, moja ulubiona modelka pokazu

Kasia Stefaniuk, moja ulubiona menedżer backstage’u ♥︎

Fryzury & makijaż

Styliści Kevin Murphy stworzyli dwa typy fryzur. Pierwszy – włosy o gigantycznej objętości, efekt: „rozwiał je letni wiatr, a wilgotne powietrze mocno spuszyło”. Drugie uczesanie to włosy niedbale ulizane, efekt: „przed chwilą wyszłam z morza i zapomniałam się osuszyć”.

Make-up zaproponowany przez M.A.C z kolei był efektowny, bo prosty, prosty i efektowny; będący jego najważniejszym elementem oranż wklepany w powieki energetyzująco działa na spojrzenie.

Detale

Finał

Rafał Michalak i Ilona Majer

MMC wiosna-lato 2018

Buty MMC x Badura, biżuteria Elixa/Apart

Makijaż M.A.C, fryzury Kevin Murphy, paznokcie Semilac

Wideo Ewa Kamionowska, muzyka www.bensound.com

Fot. Maciej Burzykowski, Ewa Kamionowska

Gdyby dziś było dwadzieścia lat wcześniej, nosiłabym różową bluzę z Kaczorem Donaldem. Bo w latach 90. taką właśnie nosiłam bardziej niż ochoczo.

Dzisiaj jednak, niesiona falą sentymentu za dawnymi czasami, wybieram jej spokojniejszą odmianę.

Czarna bluza z kapturem to fajna baza. Jeśli lubi się i czuje klimat najntisów, może pasować (prawie) do wszystkiego. Jest zdecydowanym ukłonem w stronę mojego dzieciństwa i wieku nastoletniego, i wierzę, że niekoniecznie sezonowym kaprysem. W każdym razie w sezonie grzewczym rolę otulająco-kojącą spełnia wyśmienicie.

Fot. Maciej Burzykowski

Kiedy powstawały te zdjęcia, miałam zupełnie inny pomysł na towarzyszący im tekst. Ale gdy w trakcie przygotowywania niniejszej publikacji trafiłam na Instagramie na ten wpis Anji Rubik, wiedziałam, że muszę zrobić coś, co nawiąże do akcji zainaugurowanej przez modelkę.

Anja skrzyknęła znajomych, przedstawicieli świata kultury, show-biznesu i mody, by wziąć z nimi udział w kampanii edukacyjnej mającej na celu oswajanie seksu (naszego codziennego, chciałoby się powiedzieć).

Niniejszym gorąco akcję popieram i taguję się #seksedpl. Chętnie dołączę do próby odczarowania tej sfery życia, która przedziwnym trafem zwykle bywa nieoswojona właśnie albo wulgaryzowana, albo traktowana po macoszemu, jakby w ogóle jej nie było albo jak gdyby wypadło ją taktownie przemilczeć. A o seksie trzeba mówić otwarcie, po prostu. Można także lekko, dowcipnie i przez modę.

Mam na sobie minibomberkę z rubasznymi, erotycznymi nadrukami, dzieło Roberta Czerwika. Wprawdzie ostatnio Robert namiętnie poświęca się tworzeniu garderoby dla pewnych siebie, silnych kobiet, ale chciałabym też zwrócić uwagę na jego wczesne, eksperymentalne printy. Zielona bluza ze zmultiplikowanym wizerunkiem par uprawiających seks pochodzi z konkursowej kolekcji, którą przed czterema laty Robert zdobył wyróżnienie 5. edycji Fashion Designer Awards.

I wcale nie wydaje mi się, by zabawne ujęcie tematu trywializowało problem braku dostatecznej edukacji seksualnej. Wręcz przeciwnie. W taki „miękki”, filuterny sposób też można opowiadać o tym, co w najlepszym wypadku zbywane jest milczeniem.

Bluza Robert Czerwik

Fot. Maciej Burzykowski

Sexy

Czy dzianina może być sexy? Nie każda, ale niektóre jej rodzaje tak. Kaszmirowy sweter na przykład jest bardzo zmysłowy. Seksowne są także – choć w inny sposób – dzianiny, które mam przyjemność mieć na sobie w tym wpisie. W odróżnieniu od grzecznego kaszmiru, projekty Malarza, Maćka Malarza, są nie tylko seksowne, ale zdecydowanie prowokacyjne.

Mocne, geometryczne linie bezlitośnie tną sylwetkę na kawałki, przez co sporo te ubrania odsłaniają, ale jednak dużo zasłaniają. To na pewno nie są wdzianka, które łatwo okiełznać. To one nadają sylwetce rytm, mocny rytm, techno rytm. Nieprzypadkowo, bo to właśnie muzyką techno są inspirowane.

Gia

Jest w ciuchach Maćka trochę poetyki glitter rocka. Bezkompromisowo przerysowanego, błyszczącego i androgynicznego. Trudno także nie dostrzec nawiązań do bessonowskiego „Piątego elementu” i kultowego kostiumu jednej z jego bohaterek (pamiętacie słynne białe bandaże, które zacierają oznaki kobiecości Leeloo, postaci Milli Jovovich?). A ponadto, co zdradza już nazwa kolekcji, której stanowią część – „Gia” – są hołdem dla heroiny modelingu przełomu lat 70. i 80., Gii Marie Carangi.

W określeniu tej amerykańskiej piękności mianem heroiny kryje się bolesna przewrotność. Bo oprócz tego, że Gia heroiną modelingu niewątpliwie była – utorowała drogę do kariery supermodelkom w typie Cindy Crawford – przez heroinę, narkotyk taki, została pokonana. Głęboko uzależniona, chorująca na AIDS Carangi zmarła niedługo przed swoimi 27. urodzinami.

Uroda Gii, jej osobowość, a nawet preferencje seksualne, były mocno naznaczone pierwiastkiem międzygenderowym. Nie ukrywała, że jest biseksualna. Przed obiektywem potrafiła zarówno grać totalnego kociaka, jak i z powodzeniem wcielać się w mężczyznę (sprawdźcie zdjęcia Helmuta Newtona z nią w roli głównej). Była obłędnie seksowną dziewczyną i jednocześnie zwyczajną chłopczycą. Trochę girl-next-door, z którą chcesz iść na piwo, a potem kupować torebki i w ogóle konie kraść.

Czy Gia Carangi odnalazłaby się w ubraniach Malarza? Nie wiem. Obstawiam, że chyba wolałaby T-shirt i dżinsy. Ale wcale nie o to chodzi. Chodzi o damsko-męską energię, jaką projekty Maćka emanują i w tym właśnie upatrywałabym zbieżności z supermodelką.

Haute couture

Maciek Malarz serio mi zaimponował. Nie tylko tym, że wymyślił sobie takie ciuchy, ale też produkcją ich tworzywa. Zmierzył się z dzianiną, cierpliwie tworząc ją od podstaw – od pierwszego splotu sznurka do ostatecznej formy sukienki i spódnicy, które widać na załączonych zdjęciach.

Chciałem zrobić coś czasochłonnego. Sam bardzo doceniam taką pracę. Ze względu na czas, jaki nad tym spędziłem, myślę, że tego rodzaju twórczość mogę określić haute couture – opowiada mi Maciek.

W tej działalności jest niewątpliwie coś bardzo krzepiącego – to, że w czasach, które funkcjonują w trybie fast, komuś chce się działać slow. Powoli, skrupulatnie, pożytkując dużo energii i czasu na uzyskanie pożądanego efektu.

Najbardziej cieszy mnie to, że ambitna dzianina wciąż jest dla Maćka tematem otwartym. – Chociaż chcę pracować z innymi materiałami, uważam, że dzierganie ze sznurków to temat rzeka. Jestem na początku tego, co jeszcze z tym tworzywem można zrobić.

Mocno trzymam kciuki za kolejne prace Malarza. Maćka Malarza. ♥︎

…i spódnica

Sukienka i spódnica z kolekcji Gia Malarz

Fot. Maciej Burzykowski

Kiedyś jeden mój znajomy – wrażliwy na urodę wypielęgnowanych dłoni – zdziwił się, gdy, zamiast standardowo ciemnych mazów, zobaczył u mnie mlecznoróżowe paznokcie. Faktycznie, ja też wolę je ciemniejsze i noszę takie właściwie całorocznie. Nie uznaję archaicznego podziału na odcienie wiosenno-letnie oraz jesienno-zimowe.

Na paznokciach najbardziej lubię czerń, ale nie taką czerń-czerń, tylko z podbiciem fioletowym, bordowym, brązowym. Jest mniej oczywista i ciekawiej zachowuje się w zależności od światła.

Mój ulubiony, bo i najlepiej zgrywający się z tonacją mojej skóry, lakier to ten nazwany Luxedo. Jego kolor przypomina mi rozgniecioną, soczystą, mocno dojrzałą borówkę (chociaż Essie twierdzi, że to bardziej śliwka).

Odrzucając owocowe rozważania, zdaje się, że to mój ideał.

Fot. Ewa Kamionowska

koronkowa sukienka Fimanila

koronkowa sukienka Fimanila

Zielony, niebieski, żółty – właśnie takie kolory ma słodkie nicnierobienie.

Zamiast działać wbrew, lepiej się do nich dopasować. Stąd beżowa koronka. Przewiewna, prosta w obsłudze, pozwala zgrać się z urlopowymi okolicznościami przyrody.

Reszta jest równie nieskomplikowana. Zwyczajne klapki, chustka na głowie, ulubione oksy. Bo naprawdę ostatnią rzeczą, którą chce (mi) się robić w wakacyjnym słońcu, to przesadnie się stroić.

Fot. Maciej Burzykowski

Czarna marynarka Stradivarius, szpilki Mango

To szybki wpis. Powstał właściwie w tempie robienia ilustrujących go zdjęć.

Pięć minut na placu pod jednym z warszawskich wieżowców wystarczyło, żeby ekspresowo uwiecznić czarny zestaw składający się z ulubionych, często noszonych, a więc w zasadzie dość niezbędnych ciuchów.

Czarna marynarka jest taka, jak lubię – nie ma wcięcia w talii. Spódnica asymetryczna, a więc nienudna. Szpilki pochodzą z kategorii „najbardziej niezbędne buty świata”: na wysokim, choć niedramatycznie, obcasie, dobrze wyprofilowane, z czubem w szpic. Wygodne, ładnie wydłużają, pasują do wszystkiego.

Aaa. Włosy są w nieładzie, bo tak najbardziej mi pasują.

Czarna marynarka Stradivarius, szpilki Mango

Czarna marynarka Stradivarius, szpilki Mango

Fot. Maciej Burzykowski / BACKSTAGE.report

Założenie

Roberta Czerwika znam od kilku lat; znam i kibicuję. Nie mogłam więc nie pojawić się na niedawnej prezentacji najnowszej kolekcji jego ubrań. Byłam, widziałam, opisałam; podobała mi się!

→ Pokaz najnowszej kolekcji ubrań Roberta Czerwika [WIDEO & FOTO]

Kiedy emocje opadły, wybrałam się do jego pracowni, żeby raz jeszcze pogratulować. A przy okazji, by z bliska, bardzo bliska, pooglądać wybiegowe ciuchy – słowem przymierzyć to i owo. Założenie było proste: sprawdzić, jak niewyfiokowana Ewa, której wydaje się, że czuje te projekty, czuje się w nich naprawdę.

Miejsce

Nie sposób go pominąć w tej opowieści, bo jest cudne. Kto był, ten wie.

Atelier Roberta to połączenie biura, pracowni, showroomu, salonu fryzjerskiego i makijażowego. Umiejscowione w samym centrum Warszawy wtapia się w wielkomiejski zgiełk, a jednocześnie – dzięki temu, że przycupnęło na najwyższym piętrze stylowej kamienicy – odgradza się od niego. Intymne, choć przecież bardzo przestronne. Spójne kolorystycznie. Po parysku nonszalanckie, z krakowskim (tu prosi się o użycie przymiotnika od słowa „bohema”, szkoda, że taki nie istnieje) zacięciem.

Metafizycznie rzecz ujmując: w tym miejscu krąży dobra energia. I choć naprawdę trudno je sprowadzić do roli przymierzalni, mierzenie ubrań w takich warunkach to sama przyjemność. A jaka sposobność dokarmiania wewnętrznego narcyza… Narcyza, który podziwia swe oblicze w każdym z rozlicznych luster rozstawionych we wszystkich pomieszczeniach.

Ewa vs. wybieg

Zanim przystąpiłam do rzeczy, czyli przymiarek, przyjęłam trzy dość oczywiste kryteria selekcyjne w wyborze ubrań.

Po pierwsze wkładałam to, co mi się bardzo podobało na wybiegu. Po drugie wybierałam te rzeczy, które faktycznie widziałabym w swojej szafie. Po trzecie uznałam wyższość praw, jakimi rządzą się wybiegowe sylwetki. Przeszłam więc do porządku dziennego nad faktem, że widząc fasony i umiejąc je przełożyć na swoją figurę, nie we wszystko (omatkoozgrozoojezu!) mogłam się zmieścić.

Zaczęłam od absolutnego faworyta, czyli spódnicy ze złotym skórzanym panelem pokrytym złotymi liśćmi. Ale fajna! Zwłaszcza w zestawieniu z prostym topem z golfem. Złote liście to istny cud i w ogóle robią piorunujące wrażenie. Jedyne, co zmieniłabym, to długość spódnicy – kilka centymetrów krótsza leżałaby na mnie lepiej. Ale przecież wiedziałam, że wbijam się w model wybiegowy przygotowany na gazelę z nogami do szyi, więc bez pretensji.

Fajna okazała się też liściasta spódnica numer dwa (nie było jej w pokazie). Ołówkowa, z wysoką talią i seksownym pęknięciem, ze zdobieniem subtelniejszym, ale to nie znaczy o mniejszej sile rażenia. Nosiłabym.

Potem spróbowałam rozkloszowanej spódnicy i bomberki pokrytej, a jakże, liśćmi (również nie szły w pokazie). Efekt? Trochę sportowo, trochę lata 50., trochę lambada. Pozytywnie! Chociaż przy tych proporcjach kurtka dla mnie powinna być mniejsza. Szybko też narzuciłam marynarkę ze złotymi klapami. Mrau!

Prawdziwe olśnienie przyszło jednak później.

Zaskoczenie

Lubię minimalizm i geometrię. Doceniam oversize. Kocham, gdy kobiece ubrania łączą w sobie pierwiastek żeński z męskim. Dlatego naprawdę bardziej zmysłowa wydaje mi się dziewczyna w prostym przydużym T-shircie, dżinsach z działu męskiego, trampkach, z potarganymi włosami i czerwonymi ustami niż zrobiona na błysk niunia w obcisłej mini (fu!).

A jednak zakochałam się w rzeczy totalnie kobiecej. W sukience zwiewno-romantycznej, z bufiastymi rękawami, mocno podkreśloną talią, dołem o przyjaznej sylwetce linii A i pęknięciem na plecach. Decydującym powodem, by ją mimo obiekcji włożyć, była transparentna luźna bluzka (uwielbiam takie przezroczystości).

No i okazało się, że kiedy tylko sukienka miękko ułożyła się na ciele, będąc przy tym tak lekką, że prawie jej nie czułam, po prostu mnie zdobyła.

Co mnie w niej porwało? Lekko kostiumowy rys, fason dyskretnie nawiązujący do trendów sprzed stu lat. To sukienka, która trochę przenosi w początki ubiegłego wieku, kiedy to ruchy emancypacyjne przybierały na sile, a stroje skracały się, ubywało im warstw i zmniejszała się objętość. To sukienka, która wymaga trochę niedzisiejszej i nieco zapomnianej dystynkcji w sposobie poruszania się. A przecież jednocześnie jest tak bardzo współczesna i uniwersalna. Ogrywając różnymi dodatkami, poszłabym w niej do pracy, na tańce, na randkę, na imprezę.

Epilog

W ramach epilogu będą zdjęcia i…

PS

Robert – dziękuję!

Robert Czerwik Atelier Nowogrodzka

Robert Czerwik Atelier Nowogrodzka

Robert Czerwik Atelier Nowogrodzka

Wszystkie ubrania pochodzą z najnowszej kolekcji Roberta Czerwika

Zdjęcia powstały w Atelier Roberta Czerwika przy ul. Nowogrodzkiej 10/12 w Warszawie

Fot. Maciej Burzykowski / BACKSTAGE.report

Kamizelka Zara

Nie to, że chciałabym być szczególnie odkrywcza, ale lubię czasami myśleć o ciuchach inaczej, znajdować ukryte funkcje, nadawać nowe znaczenie.

Bo kto powiedział, że jeśli kawałkowi materiału nadano formę kamizelki, trzeba go nosić jako kamizelkę? A nie na przykład jako spódnicę? Kto nam tego zabroni? No nikt, chyba, że my sami. A jeśli już odrzuci się produkcyjny nakaz, okazuje się, że kamizelka jako spódnica może wyglądać ciekawiej niż w pierwotnie nadanej jej roli.

Do takiej spódnicy fajnie pasuje ekstrawielka bluza (dowód kilka zdjęć poniżej) albo sweter XXL. Tymczasem zestawiłam ją przede wszystkim z peleryną z kimonowymi rękawami, uszytą z potężnej płachty ortalionu. Trudno ją okiełznać: tkanina jest śliska, przemieszcza się. Ale to też fajne, bo dzięki temu forma ewoluuje i peleryna raz staje się otulaczem, ale zaraz potem narzutką, bluzką i właściwie czym tylko chcemy.

Lubię takie figle.

Kamizelka Zara

Kamizelka Zara

Kamizelka Zara

Kamizelka Zara

Kamizelka Zara

I z bluzą

Fot. Maciej Burzykowski

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

To nie są rzeczy dla każdej kobiety. Powiem więcej: tylko spełniając określone warunki, można nosić stroje zaprojektowane przez Roberta Czerwika. I wcale nie mam tu na myśli jedynie wyśrubowanych walorów cielesnych. Chociaż, nie ukrywam, te również.

Kwestią znacznie ważniejszą, jaka w moim odczuciu upoważnia do noszenia tych kreacji, jest odpowiednia postawa czy, precyzując, właściwe nastawienie: pewność siebie, przebojowość, życiowa śmiałość. Rzekłabym nawet brawura.

Najnowsza kolekcja Roberta to ukłon w stronę azjatyckiego minimalizmu i elegancji w duchu lata 90. Już powściągliwej, ale jeszcze nieco zapatrzonej w poprzedzającą ją dekadę i typowe dla niej mocne, zgeometryzowane sylwetki.

Uwielbiam dyscyplinę tych ubrań, uporządkowane linie, a przede wszystkim oszczędną kolorystykę. Nieśmiertelny tryptyk – czerń, gdzieniegdzie zyskująca dodatkowy wymiar za sprawą skrzących się cekinów, łagodnie kremowa biel i wibrująca czerwień (kocham ten odcień ♥︎) – zostały uzupełnione szlachetnym złotem. Występuje tu ono głównie pod postacią liści, motywu przewodniego kolekcji. Niektóre haftowane, inne ręcznie wycinane ze złotej skóry dodają trójwymiarowości.

Podoba mi się kobieta według Czerwika. Jest onieśmielająco posągowa i zdystansowana. Nie oczekuje poklasku, nie jest łasa na komplementy, bo i tak wie, że robi piorunujące wrażenie. To nie jest słodka kokietka, nie mizdrzy się. Jest wytrawna jak dobre wino. Zna swoją wartość. I choć nie w jej stylu jest kuszenie w oczywisty sposób, to, jeśli zechce, odsłoni i dekolt, i nogi. Bo kto ośmieli się jej tego zabronić?

Poniżej zdjęcia kilku moich faworytów z tej kolekcji. Bez wahania wskoczyłabym w garnitury ze złotymi klapami. Ochoczo przysposobiłabym oversize’ową czerwoną marynarkę, a kimonową sukienkę z bufiastymi rękawami nosiłabym jako tunikę czy lekki płaszcz. Choć wiem, że przeklinałabym tkaninę – wymaga starannego prasowania, a ja nie do końca przepadam za totalnym wyprasowaniem.

Zakochałam się w liściach! Przede wszystkim wycinanych, zdobiących topy i spódnice, ale oka ucieka mi także w stronę pudełkowego płaszczyka z liściastym nadrukiem.

Zupełnie za to nie w moim stylu jest pokryta złotymi liśćmi ultramini, którą nosiła Kamila Szczawińska. To znaczy mam do niej stosunek ambiwalentny, bo jednocześnie marzy mi się, ale też nie, bo nie znoszę takiej długości (czy raczej krótkości). Gdyby tak jednak owa sukienka zechciała sięgać trochę za kolano…

Detale

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

To jadło się na backstage’u

Nie samym powietrzem żyją modelki. Ale backstage’owe jedzenie nie może być zbyt ciężkie. Powinno być lekkie, smaczne i zdrowe. Dlatego poza popijaniem wody i kawy na wzmocnienie, modelki raczyły się m.in. owocami. Takie łakocie i witaminy to fajne, naturalne słodycze. O tej porze roku wręcz idealne.

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Moje ulubione sylwetki

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Robert 🙂

Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage 1Robert Czerwik 2017. Pokaz backstage

Wideo, foto Ewa Kamionowska

Fot. Maciej Burzykowski / BACKSTAGE.report

Są takie pytania, które zadajemy każdego dnia: co zjem na śniadanie? Czy zdążę do pracy i dlaczego się spóźnię? Który serial obejrzeć, a może jeszcze przeczytać książkę?

Są takie pytania, które padają kilka razy do roku: gdzie wyjechać na długi weekend? Czy dostanę kwartalną premię? A może na święta wybrać się w końcu do ciepłych krajów?

Są takie pytania, które padają zwykle raz w życiu: no to dwie dacze na Mazurach czy raczej pół domu w Portugalii? I weźmiemy wspólnie ten kredyt czy nie?

I wreszcie jest jedno fundamentalne pytanie, które większość polskich wyrośniętych już dzieci zadaje sobie przez całe życie, niezależnie od pory roku, choć jednak najczęściej w okolicach maja:

Gdzie jest mój hajs z komunii?

Otóż ja wiem, gdzie jest mój. Powędrował – w znacznej mierze – do kasy lokalnego jubilera, u którego kupiłam złote kolczyki. Właśnie te, które widać na zdjęciach.

Pamiętam, że bardzo chciałam je mieć, takie proste kółka, żeby w szkole – a pewnie głównie na przerwach – zadawać szyku dyskretnym #blingbling. Marzenie zostało spełnione, pieniądze wydane.

Małoletnia fascynacja złotem dość szybko minęła, przez co kolczyki wylądowały na długo w szkatułce. Dopiero całkiem niedawno znowu je odkopałam. Noszone klasycznie jakoś nieszczególnie do mnie przemawiały, ale złączone w jeden kolczyk wydały się całkiem spoko. Powstała zupełnie nowa forma, choć wciąż totalnie prosta. A przez noszenie w jednym uchu jest w niej dodatkowo jakiś pazur (pazurek?) lat 80.

Oficjalnie mogę siebie, tę sprzed lat, pochwalić za dobry gust (wiwat nieśmiertelny minimalizm!). Bo dzięki temu dzisiaj udał mi się całkiem niezły recykling.

Złote kolczyki kupione u jubilera dawno temu

Fot. Maciej Burzykowski

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

Dzisiaj debiut. Premiera nowego na stronie formatu – wideo z backstage’u. Na pierwszy ogień poszła prezentacja najnowszej kolekcji MMC na sezon jesień-zima 2017/2018.

Celowo nie włożyłam w tło żadnej muzyki. Zostawiłam właściwe chwili dźwięki, bo one w końcu też robią klimat. Dzięki temu możecie posłuchać komend reżyserującej pokaz Kasi Sokołowskiej czy uroczego przekomarzania producenta Michała Reja i asystentki reżyser Kasi Stefaniuk. Mam nadzieję, że w minutę i 34 sekundy poczujecie dynamikę zakulisowej atmosfery.

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

Z grubsza

Powinnam chyba zacząć od tego, że z wysokim prawdopodobieństwem każdą kolekcję autorstwa Ilony Majer i Rafała Michalaka mogę w ciemno uznać za świetną. Dlaczego? Bo jak niewielu innych polskich projektantów zbratani są z, nazwałabym ją, precyzyjną nonszalancją. Którą uwielbiam! Głęboko zasadzona w DNA marki stanowi oś centralną wszystkich projektów, które cechują ponadto dbałość o detal, matematyczna wręcz pedanteria w stosowaniu cięć i staranność w dopasowaniu formy do rodzaju tkaniny.

Wobec powyższego, chyba nie muszę jakoś specjalnie dowodzić, że i najnowsze dzieła duetu MMC bardzo mnie do siebie przekonały.

Jesień-zima 2017/2018 stoi u MMC pod znakiem grunge’owej dezynwoltury, która to objawiła się pod postacią przydługich, wyciągniętych swetrów czy niedbale zapiętych koszul. Niech żyją lata 90.! Ale też lata 80., którymi zapachniało mi za sprawą pudełkowych kraciastych marynarek i przetykanych błyszczącą nitką tkanin.

Z kolei połyskujące, oblekające ciało suknie i jedwabne, pocięte koszule odczytuję jako interpretację stylu bieliźnianego. Ale nie romantycznego, tylko raczej tego z hardrockowym i erotycznym twistem – patrz: zestawiony z czerwoną sukienką biały pasek w roli obroży na szyję (#mrau).

Detale

Figlarnie i jednocześnie dosadnie zabrzmiało w tej kolekcji dobranie zarówno do sukienek, kostiumów kąpielowych, jak i spodni z wysokim stanem kabaretek. Nie zabrakło, bo jakże by mogło, efektownych i przy okazji superpraktycznych puchówek. Znalazły się futra, sztuczne futra: olbrzymie, z monstrualnymi rękawami (#mrau), zdolne zawstydzić okrycia wierzchnie bohaterek „Dynastii”. Świetne! Na mnie największe wrażenie zrobiły te łączone ze złotą tkaniną.

Uwagę zwracały buty: lakierowane szpilki kaczuszki i botki ze stylizowanymi na kowbojskie cholewkami, ale przede wszystkim potężne kozaki, skrzyżowanie obuwia motocyklisty, Moonbootów i poczciwych Relaksów (#nosiłabym). Makijaż: fajne wyglądało to grunge’owe, efektownie ciężkie, polakierowane na czarno oko, a jeszcze fajniej połączenie wiśniowych ust, gołej powieki i kresek-naklejanek w kolorze złota. Bardzo też do mnie przemawiała biżuteria: geometryczna, prosta, jaką sama chętnie bym nosiła.

Co jeszcze z tej kolekcji widziałabym we własnej szafie? Wspomniany złoto-futrzany płaszcz. Nosiłabym go do niebieskich dżinsów z wysokim stanem, białych sneakersów i mocno skręconych loków. Zastanawiam się, czy przekonałabym się do swetra i szala z olbrzymim napisem Censored, motywem przewodnim kolekcji. Z wielkim logiem marki miałabym problem, ale przekorna autocenzura wydaje mi się zabawna.

Próba

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

Makijaże, fryzury, dodatki

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

Chwila przed pokazem

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

…i po pokazie. Projektanci MMC z modelkami

MMC, pokaz kolekcji Censored, jesień-zima 2017/2018

MMC, kolekcja jesień-zima 2017/2018

Buty MMC x Badura, biżuteria Elixa, kabaretki Gatta

Makijaż/manikiur Inglot, fryzury Schwarzkopf

Wideo Ewa Kamionowska

Fot. Maciej Burzykowski, Ewa Kamionowska

Pierścionki? Fuu. A po co je nosić, skoro głównie irytują. Utrudniają pisanie na klawiaturze, zaciągają oczka w rajstopach, są całkiem nieprzydatne podczas takiego, dajmy na to, zmywania, no i w ogóle służą raczej wyłącznie do gubienia drogocennych kamieni.

Tak myślałam kiedyś.

Obecnie, po wieloletnim omotywaniu przegubów dłoni koralikami, łańcuszkami i bransoletami, stałam się admiratorką dekorowania palców. Bo przecież pierścionki są superklawe. Oczywiście, gdy spełniają określone warunki.

Wypadałoby, aby były wykonane ze szlachetnych kruszców. Pożądane jest srebro, złoto, to drugie chętnie białe albo z różowym odcieniem. Jasne, że zdarza(ło) mi się nosić te z materiałów znacznie mniej szlachetnych (jak tutaj), tyle że znacznie też krócej mi służyły – szarzały, a niektóre odbarwiając się, barwiły skórę. Dlatego naprawdę warto zainwestować w biżu, z którym podobnych kłopotliwych ekscesów nie doświadczymy.

Poza materiałem ważna jest forma. U siebie nie toleruję kwiatków, gwiazdek, choć u innych wydają mi się urocze. Celuję w geometrię i regularne wzory. Nie dla mnie kolorowe oczka. Stawiam na klasyczne metaliczne odcienie oraz biel, czerń, względnie szarość. Fajne są także zupełnie przezroczyste zdobienia, takie na przykład kryształy Swarovskiego.

No i dopiero taka biżuteria jest dla mnie totalnie uniwersalna. Dzielnie znosi towarzystwo zarówno dżinsów czy dresów, jak i koktajlowej sukienki. Ja zresztą w ogóle nie dzielę błyskotek na typowo dzienne i wyjściowo-wieczorowe. By zaznaczyć, że mają spełniać funkcję ozdób imprezowych, wystarczy po prostu hojniej upierścienić palce. Przykład na zdjęciach.

Pierścionki Spark

Fot. Maciej Burzykowski

Lubię ten zestaw. Po pierwsze dlatego, że wygląda OK zarówno za dnia, jak i wieczorem. Po drugie za właściwości jego poszczególnych elementów.

Ołówkowa spódnica ekstra wyciąga sylwetkę, a podkreślając biodra, dodatkowo dyscyplinuje ciało i przydaje mu kształtów boskiej Sophii Loren. Z kolei ta biała koszula jest ideałem w kategorii „strojów, które nie są za bardzo”: ani za bardzo dopasowane, ani zbyt oversize, ani przesadnie formalne, ale też nie za mocno swobodne. Trochę męska (co cenię), ale też nie do końca. Warto mieć.

Gdyby to była sięgająca przed kolano spódnica z poprawnej wełenki, a bluzka bardziej wcięta w talii, śmiało można by to zestawienie sprzedać sekretarce (oj, przepraszam, asystentce) albo pracownicy działu marketingu, która chce podbijać świat w idealnie schludnym mundurku. Na szczęście diabeł tkwi w szczegółach, a w tym przypadku w rajtuzkach. Rajstopy w kropki – tak bardzo w stylu lat 80. – wystarczają, by widmo mało seksownego, korporacyjnego szyku oddaliło się w podskokach.

PS a jeśli powiem, że ta stylówa kojarzy mi się z Kim Basinger w „9 i pół tygodnia”, to będzie zuchwałość, czy niekoniecznie? Bo kojarzy mi się.

Fot. Maciej Burzykowski

Ale po co?

Kupować, kupować, kupować. Z szaleństwem w oku, z pianą na ustach, a już zwłaszcza na wyprzedażach. Jak najwięcej, bo takie ładne, tanie, bo okazja i grzech nie skorzystać. Bo na pewno się przyda, bo śliczne i mama/babcia/koleżanka/facet oszaleje z zachwytu. Mieliście kiedyś tak?

Impulsywne zakupy są najgorsze. Bo emocjonalne i zwykle nieprzemyślane. A już zwłaszcza takie bez refleksji w stylu „ej, ale czy to naprawdę do mnie pasuje? I do tego co już mam? I czy mój portfel kocha moje nieumiarkowanie w odzieżowej konsumpcji?”.

Daleko mi do powtarzania tez rodem z poradników gospodarowania finansami. Nie będę truć o niezbędnych bazowych składnikach szafy, które ułatwiają życie, niwelując – przynajmniej w teorii – problem „nie-mam-co-na-siebie-włożyć”. Nie zająknę się o skądinąd słusznej idei slow fashion. Bo to wszystko pewnie dobrze znacie. Powiem jedno: fajnie to wszystko przerobić, powściągnąć konsumenckie żądze, aby dojść do momentu, w którym wiadomo, czego naprawdę się potrzebuje, a co można odpuścić. No i co wziąć, żeby nie zrujnować sylwetki ani karty kredytowej.

#popierwsze

Nie żebym kiedykolwiek była orędowniczką rozpasanej konsumpcji, ale dziś jeszcze bardziej niż kiedykolwiek szanuję swoją szafę. Nadal lubię poeksperymentować, ale przede wszystkim żongluję tym, co już mam, stopniowo dodaję kolejne pasujące elementy, składając w nowe zestawy, by często potem nosić niemal do upadłego (co zresztą jest dla mnie miarą udanych zakupów). To serio uczy kreatywności lepiej niż nieprzemyślane dokupowanie kolejnych fatałaszków, zwłaszcza gdy sponsoruje je najbardziej, wybaczcie, kretyński argument: muszę to mieć, bo to przecież takie m o d n e.

Zasadą numer jeden, która determinuje rozsądne zakupy i umiejętną organizację garderoby, jest według mnie postawienie na wybrany kolor, stylistyczną oś całej szafy. Jak rozszerzyć paletę? Można wspomóc się kołem kolorów, uzupełniając dominujący o barwy analogiczne (jeśli ma być harmonijnie, ale niezbyt szokująco) albo komplementarne (jeśli lubi się kontrasty). Zasadą numer dwa jest z kolei myślenie o szafie jako o całości, a najlepiej puzzlach, dzięki czemu potem sukcesywne dokupuje się tylko pasujące elementy układanki.

Ja najczęściej stawiam na czerń, która naturalną koleją rzeczy świetnie łączy się z bielą. Stąd już tylko krok, by zżenić je z metaliczną szarością, czyli srebrem, co też ochoczo czynię. Efekty na zdjęciach.

W tym zestawie hitem jest kurtka (noszę ją od nie wiem jak dawna do wszystkiego), a względnie modne są plisowana spódnica oraz torebka mieszek. Na szczęście ich popularność powoli wybrzmiewa, przez co zasilają już raczej trybuny klasyki niż – fuj, to słowo – musthave’ów. I bardzo mnie to cieszy, bo bez kompleksów będę je nosiła – choć niewykluczone, że w innych konfiguracjach – przez kolejne sezony.

Fot. Maciej Burzykowski, graf. Ewa Kamionowska

Falbanki są, jak to mówią, w aktualnych trendach. Niespecjalnie mnie to akurat rusza, chociaż owszem, potrafią być urocze. Trochę rustykalne, a trochę marynarskie, w paski, błękitne królują w wiosenno-letnich kolekcjach J.Crew, Łukasza Jemioła, a także każdej sieciówce, i są niewątpliwie czarujące oraz kobiece. Ja jednak wolę, gdy falbanki są przekorne i sexy.

Taka na przykład kupiona wiele miesięcy temu przepastna sukienka. Czerń i prześwity sprawiają, że zdobiące ją falbanki zyskały nowy wymiar. Już nie są swojskie, tylko rockowe, idealne na wieczorne imprezy. Ten ich mocniejszy charakter podbija skórzana kurtka.

Świetnym dopełnieniem takiego zestawu byłyby klasyczne czarne szpilki albo botki motocyklowe, albo kozaki na cienkiej szpilce. Tym razem jednak wybrałam coś innego – botki peep toe na trójkątnym obcasie, z systemem pasków i zapięć oplatających kostkę. Stabilne, wygodne, efektowne. To projekt jednej z ciekawszych polskich marek obuwniczych. Dziewczyny, które ją tworzą, często przemycają do swoich projektów – jak i w tym przypadku – nutę boho, ale subtelną, w nowoczesnym wydaniu. Lubię to.

Fot. Maciej Burzykowski

Chodziło o to, jak poza latem wykorzystać kostium kąpielowy. Ten ze zdjęć ma cielisty, neutralny kolor, więc łączenie go z czymkolwiek wypada świetnie. Ence pence, tym razem padło na dżinsowy mundurek i białe sneakersy.

Jasnoniebieska koszula i granatowe spodnie z wysokim stanem to samograj. OK, odwołują się do nastroju lat 90., ale według mnie wyglądają dobrze niezależnie od sezonu i niuansów aktualnie obowiązujących dżinsowych trendów.

Wisienką na torcie jest czerwona czapka z daszkiem. Fakt, jak na dopełnienie stroju władczyni amerykańskiego krążkownika szos mało jest sterana, wymiętolona, brudna. Ale popracuję nad jej bardziej rasowym wyglądem. Jak na pozostałość jednej z firmowych imprez nadspodziewanie dobrze się broni, dlatego zamierzam nosić ją częściej, czemu nie.

Fot. Maciej Burzykowski

Podkolanówek nie noszę od podstawówki. Zakolanówki zostawiam japońskim dzierlatkom, które chętnie zestawią je z rozkloszowaną spódnicą i koszulą. Ale krótkie skarpetki są w porządku.

Parę lat temu przerabiałam kolorowe skarpety, najchętniej we wzory, najlepiej geometryczne, noszone głównie do spodni. Wciąż zresztą uważam – i nie będzie to odkrywcze – że nie ma to, jak dżentelmen świecący kostką odzianą w ekscentryczną skarpetkę zestawioną z perfekcyjnie skrojonym garniturem. Taka nowa klasyka.

Ale dzisiaj dla siebie wybieram skarpety, które mogą udawać przedłużenie buta. Na przykład takie czarne, lekko transparentne, z lureksową nitką mieniącą się w słońcu na srebrno, zielono i różowo. Czad. Cała reszta jest prosta, w mojej ulubionej czerni.

Fot. Maciej Burzykowski

Z czerwonym lakierem mam ambiwalentną relację. Wiem, że seksowny, wiem, że kobiecy, a jednak na moich paznokciach wygląda obco. Nie ta energia.

Czasami wyciągam cudem ocalałą buteleczkę starego Inglota. Ma chyba z dziesięć lat, a jej zawartość nic nie zgęstniała (brawa za formułę!). I tak po raz kolejny testuję czerwień na paznokciach, próbuję, czy mi się przypadkiem nie odmieniło.

Nie odmieniło. Choć wygląda fajnie.

Fot. Ewa Kamionowska

Moje włosy mają to do siebie, że szybko ucieka z nich pigment. Nawet fachowo potraktowane, ze schłodzonym kolorem, po kilkunastu myciach tracą ulubione różowo-szaro-fioletowe tony.

Nie cierpię samodzielnie eksperymentować z radykalnym farbowaniem, ale tonery? Czemu nie. Zwłaszcza w chłodnawych, pastelowych odcieniach. I tak ostatnio chwyciłam w drogerii coś z hasztagiem #dirtypink. Brzmiało dobrze. Oczekiwałam, że doda – uwaga, będzie słowo – t r u s k a w k o w y c h refleksów.

Efekt? Bardzo spoko. Tubka 80 ml produktu jest całkiem spora i już wiem, że wystarczy na długo. Nie zamierzam ładować na włosy radykalnej dozy. Raczej po trochu, pasemkowo, na końcówki.

Oczywiście farbka najlepiej chwyta na najbardziej rozjaśnionych końcówkach i tam też uzyskany odcień jest najbardziej intensywny. Na reszcie włosów rozkłada się subtelniej, dodaje interesującego – znowu to słowo – truskawkowego pigmentu.

Inne zalety? Działa łagodnie, nie wysusza, ale żeby ekstra odżywiała? No, nie, aż tak idealnie nie jest. Poza tym dość szybko się spiera. U mnie wystarczy jedno mycie dla osłabienia koloru. Po dwóch (myciach, nie tygodniach) nie ma po nim śladu.

Fot. Maciej Burzykowski, Ewa Kamionowska

Garnitur, czerwony garnitur, to taka wieczorowa klasyka dla niefanek powłóczystych sukien, że pewnie już bardziej klasycznie wystroić się nie da.

Polubiłam ten zestaw. Bardzo! Za co? Bo fajnie łączy klimat lat 70. i 80. Spodnie szwedy dodają sylwetce długości. Z kolei kopertowa marynarka z geometrycznymi ramionami, zdobiona guzikami z przezroczystego i złotego tworzywa, szlachetnie nawiązuje do stylu sprzed trzech dekad.

Z czym łączyć taką czerwień? U mnie sprawdza się w kombinacji z czernią i złotem, ale serio najlepiej wygląda z gołą skórą. Najlepszą opcją z możliwych jest zatem niezakładanie pod marynarkę niczego.

Fot. Maciej Burzykowski

To była jakaś pracowa impreza, wieczorne wyjście. Świetna okazja, by biała nietaliowana (nie znoszę taliowanych) marynarka zadebiutowała na (haha) s a l o n a c h.

W ostatniej chwili, jakieś piętnaście minut przed przyjazdem taksówki, wpadłam na, ach, jakże szalony pomysł wysmarowania się czerwoną pomadką. Karkołomne co najmniej podwójnie. Bardzo lubię zdecydowane kolory na ustach, ale na co dzień i w pracy wolę lżejsze, mniej zobowiązujące odcienie. Poza tym po długim wieczorze gadania ze znajomymi i gośćmi czerwień nie wygląda tak efektownie, jak na początku. Chyba że co paręnaście minut kontroluje się stan szminki i poprawia ewentualne ubytki, ale na takie fanaberie zwykle nie ma czasu.

No więc gdy taksówka jedzie, ja walczę o perfekcyjny kontur. Udaje się! Niestety, umalować nie tylko usta, ale też pierwszy raz włożoną marynarkę. Brawo. I tak ostatnie kilkadziesiąt sekund przed wyjazdem spędzam naprędce czyszcząc i susząc odzienie. Szminkę z ust też zmywam. Cóż, bywa.

Nie zmienia to faktu, że nadal uważam połączenie białej marynarki (i, jak w tym przypadku, srebrnej sukienki) i mocno bordowej szminki za fantastyczne. Na zdjęciach mam na sobie M.A.C Viva Glam od Ariany Grande. Mocno bordowa, wpada w odcień bakłażana, ale w wieczorowym świetle robi się niemal czarna. Mrrau, boska.

Marynarka Zara, sukienka H&M

Sukienka H&M

Moje ulubione ciemnoczerwone szminki pochodzą z kolekcji M.A.C Cosmetics: 1. Pro Longwear Lipcreme Endless Drama, 2. Viva Glam Ariana Grande, 3. Pro Longwear Lipcreme Soulfully Rich

Marynarka Zara, pierścionek Pandora

Fot. Maciej Burzykowski, Ewa Kamionowska

Jedynym plusem obłędnie ciężkich walizek jest chyba tylko ten, że przy okazji targania ich ze sobą, organizujemy sobie przymusowy fitness. Bagaż o wadze oscylującej w granicach norma + nadbagaż? Po co? Zwłaszcza w tropikach. Tam zamiast trzecich dżinsów i dziesiątej spódnicy lepiej sprawdzi się kostium kąpielowy z dobrej jakościowo tkaniny.

Ten kostium w kolorze skóry, który zabrałam na Malediwy, to dobry kompromis między strojem jednoczęściowym i bikini. Duży dekolt i wycięcie na plecach pozwalają w stopniu zadowalającym opalić sporą powierzchnię ciała. Sporą nie znaczy w moim przypadku mocno. Trofeum w postaci spalonej i wysuszonej skóry (plus ekstra przebarwień, oh yeah) naprawdę nie jest tym, co koniecznie chcę przywozić z urlopu do Polski.

A tak poza tym, do białego piasku i turkusowej wody Malediwów świetnie pasuje także taki strój. Polecam.

PS Malediwy w 34 sekundy wyglądają tak [WIDEO]

Kostium kąpielowy Kornelia Rataj

Kostium kąpielowy Kornelia Rataj

Fot. Maciej Burzykowski

Bawi mnie ta wgnieciona buteleczka. Kręci kompozycja zapachowa. Jej podstawą jest pieprz w nieumiarkowanych ilościach i wszelkich odmianach. Osadzony w nucie głowy biały, różowy i czarny drażni i nęci. Uwielbiam pieprz! I to zarówno w jedzeniu, jak i perfumach.

Z ciekawości przejrzałam opinie internetowych aspirujących autorytetów perfumeryjnych. Większość z nich pisze, że Bang są nudne, prostackie, jednowymiarowe (ta obezwładniająca pieprzność!) i nie mają szans na to, by stać się klasyką. Nie żebym się przejmowała recenzjami, ale pragnę zauważyć, że Bang nie aspirują do bycia wiekopomną kompozycją. Mają być pikantne i dowcipne, tu i teraz. Tylko tyle.

Chociaż od chwili premiery Bang upłynęło siedem lat, ja z każdym ich powąchaniem chcę do nich wracać. W mikroskali, skali jednego użytkownika, to chyba całkiem dobrze o nich świadczy.

Fot. Ewa Kamionowska

Gdybym swoją codzienną szafę miała zredukować do minimum, zostawiłabym w niej biały T-shirt i dżinsy. To moja baza od nie pamiętam ilu już lat. Zmieniały się fasony koszulek i spodni, ale zasada pozostała niezmienna: nic tak bardzo do mnie nie pasuje jak mundurek „Buntownika bez powodu”. Nic nie jest tak bardzo uniwersalne i – dzięki odpowiednim dodatkom – tak łatwo ulegające metamorfozom, jak właśnie prosty T-shirt i dżinsy.

Przez lata przerobiłam wiele białych koszulek. Jedne z lepszym skutkiem, inne z gorszym, wiadomo. Przede mną wciąż znalezienie świętego Graala: T-shirtu, który nie straci fasonu po kilku praniach, nie zmieni zanadto odcienia i nie będzie kosztował fortuny. Znacie coś spełniającego te parametry? Dajcie znać. Na razie zadowalam się erzacami wyszperanymi często w męskich działach sieciówek.

Z czym łączyć białą koszulkę i dżiny? Idealnie, jeśli można sobie pozwolić na szpilki. Czarne, srebrne, nude, białe. Dodatkowo muszą spełniać jeszcze dwa warunki: mieć spiczasty czub i minimum 8-centymetrowy obcas. Tylko takie wydłużają nogi, a sylwetce dodają lekkości.

W opcji superkomfortowej wymieniam je na sportowe ciżemki. Bo powiedzmy sobie szczerze: choćbym nie wiem jak bardzo uwielbiała się na obcasach, w starciu z polskimi chodnikami szpilki zawsze przegrają.

Coś jeszcze: Różowe włosy na tydzień? OK

Fot. Maciej Burzykowski

Top Zara

Plumeti. Aż żal niszczyć tę efektowną tkaninę – z wzorem rysującym się na skórze w regularną, kropkowaną pajęczynę – dodatkiem jakiejkolwiek bielizny. To osłabia siłę jej rażenia, powoduje, że staje się nudna, przewidywalna, powtarzalna.

Jeśli więc nie muszę albo nie chcę, noszę ją na gołe ciało. I dodaję mocy, zestawiając ze skórzaną spódnicą. Niby taka grzeczna, model „porządna, sekretarska, ołówkowa, za kolanko”. Nu nu nu, nic z tych rzeczy. Jest ogień, jest #hot.

Bluzka plumeti Zara

Fot. Maciej Burzykowski

To właśnie denimowe katany jako pierwsze w nowych kolekcjach najszybciej przyciągają moją uwagę. I pewnie dlatego kurtki dżinsowe stanowią dziś najbardziej sukcesywnie rozrastającą się subkategorię w segmencie okryć wierzchnich mojej szafy.

Główna bohaterka tego wpisu od razu wydała mi się brakującym ogniwem. Wiedziałam, że muszę ją mieć. Intuicja mnie nie zawiodła: szybko się przekonałam, że to istny – uwaga, brzydkie słowo – must have.

Najchętniej nosiłabym ją okrągły rok, do wszystkiego, ale najlepiej czuję ją w towarzystwie innych dżinsowych elementów garderoby. Ponieważ to typowy oversize, mieści pod sobą wiele. A ja z rozkoszą wkładam pod spód a to koszulę z przedłużonym tyłem, a to rozkloszowaną (bardziej lub mniej) sukienkę, a to wreszcie kamizelkę albo kolejną kurtkę z denimu.

Fot. Maciej Burzykowski

Bluza Nasa

Coś w stylu dziewczyny licealnej gwiazdy sportu, która chadza na kółko fizyczne. Gdybym włożyła czarne szpilki i narzuciła na ramiona czarną marynarkę, poszłabym tak na imprezę. Pantofle w cielistym kolorze robią z tego zestaw na co dzień.

Kupione parę lat temu flamingi są tu klasycznym kwiatkiem do kożucha, ale budują klimat i przede wszystkim bardzo je lubię.

Fot. Maciej Burzykowski, Ewa Kamionowska

Róże do policzków Sephora. Od góry: jasnoróżowy nr 18 True Kiss, karmelowy nr 12 So Surprised!, fuksjowy nr 17 Hey Jealousy!, pomarańczowy nr 17 Orange Pop (starsza kolekcja)

Och, mój róż

Wiosenna kosmetyczka nie może się obyć bez dobrego podkładu albo chociaż kremu BB czy CC. Zatrze bladość, ujednolici, doda kolorytu pozimowym szarościom.

Przy ekstra skórze, która nie sprawia kłopotów, można w ogóle z niego/nich zrezygnować na rzecz kapki bazy rozświetlającej z różowym pigmentem. Da efekt świeżości stosowana zarówno całościowo*, jak i zgodnie z techniką strobingu – umiejętnie nakładana na strategiczne części twarzy dla błyszczącego wykonturowania. Nie warto rezygnować z korektora rozświetlacza pod okiem. Robi różnicę.

No i róż na policzku. To obowiązek**. Lubię sięgać po matową fuksję albo ten w odcieniu baby pink. Czasem mieszam je z oranżowym. Z kolei karmelowy z drobinami złota lubię stosować jako delikatny bronzer. Niekoniecznie to zgodne z prawidłami sztuki makijażowej***. Ale niechże się coś świeci spod kości policzkowej, niech coś błyszczy.

Na usta znowu róż. Mocno kryjący matowy fluo albo lżejszy wiśniowy w kredce. Sama nie wiem, który lepszy.

*ja wolę

**dla mnie

***och, no trudno

Coś jeszcze:

Różowe włosy na tydzień? OK

Nośmy róż wiosną

Od góry: baza rozświetlająca Perfect Face P2, ołówek do ust Just My Type M.A.C, korektor rozświetlający nr 2 Touche Éclat YSL, szminka Brink Pink Sleek

Ołówek do ust Just My Type M.A.C, szminka Brink Pink Sleek, korektor rozświetlający nr 2 Touche Éclat YSL

Fot. Ewa Kamionowska

Moje ulubione produkty do nabłyszczania i rozświetlania: 1. Olejek Let It Glow, H&M, 2. Olejek Prodigieuse, Nuxe, 3. Cień do powiek nr 20, Delia, 4. Miks rozświetlaczy i bronzerów Shimmering Tones Powder w kolorze Golden Bronze, Clinique, 5. Cień do powiek w kolorze Rose Gold, Makeup Revolution, 6. Rozświetlacz Mary-Lou Manizer, theBalm

To lubię

Po pierwsze: olejki. U mnie najlepiej sprawdzają się te z drobno mielonymi złotymi drobinkami. Kapitalny jest Prodigieuse Nuxe, który dodaje blasku, ale tego z gatunku nienachalnych. Lubię go za uniwersalność zastosowań: często po wtarciu w ciało, resztki, jakie zostały na dłoniach, wcieram w przesuszone końcówki włosów.

Podobny w działaniu był olejek rozświetlający Pat&Rub. Używałam go parę lat temu i chwaliłam. Pewnie warto byłoby odświeżyć znajomość, choćby ze względu na fajny, naturalny skład, ale wygląda na to, że wstrzymano jego produkcję. W necie ma status niedostępny.

Olejek Let It Glow H&M to nieco cięższy kaliber. Raczej wyłącznie do ciała, bo tłustszy, a drobiny większe. Fajny do nóg, na imprezę.

Po drugie: kosmetyki w pudrze, kamieniu, pyłki. Aktualnie chętnie eksploatuję złoty cień Delii, numer 20. Niedrogi i dobry, fajny jako cień i rozświetlacz na kości policzkowe czy obojczykowe.

Od kilku lat używam hitowego Mary-Lou Manizer theBalm. Pierwsza wersja kolorystyczna jest według mnie najbardziej udana, bo najbardziej uniwersalna. Mary zapewnia blask typu tafla, jest idealna na twarz i ciało, do akcentowania ramion czy obojczyków. Zaskakuje tym, że mimo dokładania warstw, nigdy nie wygląda tandetnie.

Na dekolt idealnie nadaje się paleta rozświetlaczy i bronzerów Clinique. Mam ją nie wiem ile już lat. Nic się z nią nie dzieje, poza tym, że cały czas funkcjonuje jak funkcjonować powinna. Nadaje słoneczną opaleniznę, dobra do nawet blady skóry, choć wymaga umiejętnej aplikacji. Całe spektrum swoich możliwości pokazuje na skórze opalonej.

Co na oko? Oprócz wspomnianego cienia Delii wspomagam się cieniem o metalicznym wykończeniu, typu „folia”, od Makeup Revolution. Polecają go mieszać z dołączoną płynną bazą, ale prawdę mówiąc bardziej podoba mi się bez rozcieńczacza. W każdej wersji to raczej zawodnik na grube imprezy.

Jak wygląda moja skóra potraktowana powyższymi specyfikami? Poniżej kilka zdjęć poglądowych w świetle dziennym i sztucznym.

A jakie są wasze patenty na skórę typu złotko? Podzielcie się, chętnie poznam coś nowego.

Wersja dzienna

Wersja wieczorna

Olejek Prodigieuse do twarzy, ciała i włosów, Nuxe. Błyszczący, ale nienachalnie

Fot. Maciej Burzykowski, Ewa Kamionowska

Skąd sweter na głowie? Muszę nawiązać do pewnej foty sprzed 52 lat.

Nie ma chyba bardziej ikonicznego zdjęcia dla lat 60. niż to, które pojawiło się w kwietniu 1965 roku na okładce „Harper’s Bazaar”.

Brytyjska modelka Jean Shrimpton pozuje na nim Richardowi Avedonowi. Popkulturowa heroina, której twarz zastygła w emfatycznym zdziwieniu, ma na sobie różowy hełm upodabniający ją do astronauty. Był to pomysł Ruth Ansel i Bei Feitler, ówczesnych dyrektor artystycznych pisma, które zainspirowane trwającą w najlepsze eksploracją kosmosu przez światowe mocarstwa, symbolicznie wysłały w przestrzeń międzyplanetarną pierwszą tak bardzo stylową Ziemiankę. Całą sesję można obejrzeć tutaj.

Oto siła wielkich okładek: oddając ducha czasów, w których powstały, inspirują do dziś. Czasami bardzo przewrotnie. Najlepszym dowodem jest właśnie ten różowy sweter zamotany wokół twarzy. To dość odległe, ale jednak nawiązanie do różowego kasku Jean Shrimpton trochę może jest zabawne, ale serio superpraktyczne.

Zdarza się, że zwłaszcza w pierwszych dniach wiosny ten konkretny sweter traktuję jako awaryjny szal. Nie tylko grzeje, ale jego figlarny kolor, skupiając światło, świetnie ożywia skórę.

Zdecydowanie noście róż na wiosnę.

Fot. Maciej Burzykowski

Z reguły wakacje na plaży przypominają polskie filmy.

A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda. Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Taka, proszę pana… Dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są… W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje. Rejs, 1970

OK, mówiąc z grubsza sporo rodzimych produkcji temu oczywiście przeczy, ale zasadniczo prawidłowość ta w odniesieniu do kina popularnego jest od lat niezmienna. A wykonując pewien fikołek myślowy, daje się przełożyć na to, jak wygląda urlop w tropikach.

Bo właściwie taki urlop to nuda. Plaża, piasek, woda, palma, plaża, piasek, woda, jedzenie nie zawsze wybitne, palma, palma, droga na równik, plaża, kilometry plaży, tony piasku. Możesz nurkować, łowić ryby, ale głównie to jednak nic się nie dzieje.

Ale tak, jak czasami potrzebujesz zanurzyć się w lekkim i łatwym filmie, z równą przyjemnością oddajesz się prostym, tropikalnym rozrywkom: plażowaniu, pływaniu, nic niemuszeniu. Właściwie jedyne, co musisz, to mieć kostium kąpielowy.

Będąc na Malediwach, kraju muzułmańskim, trudno nosić stroje odważnie wycięte, nie mówiąc o całkowitym negliżu. Na szczęście rezydentki resortów, miejsc nieobjętych restrykcyjnymi normami plażowego savoir-vivre’u, spokojnie mogą pluskać się w jedno- i dwuczęściowcach. Przystoi nawet skąpe bikini, choć sama go nie nosiłam.

Dlaczego? Trochę przez szacunek dla bezszelestnie przemykającej resortowej obsługi, lokalnej, a więc muzułmańskiej. Poza tym wolę kostiumy w jednym kawałku, bo są kwintesencją komfortu i gwarancją braku regularnego wkurzenia z powodu, że olaboga, znowu się ramiączko zsunęło / rozwiązało / czy coś.

Kostium, który widzicie na zdjęciach, jest nie tylko zgrabny, o niekontrowersyjnym kroju, pozwala wygodnie pływać i opalać się, ale – być może przede wszystkim – ma kapitalny kolor. W takich turkusach jakoś przyjemniej zaprzyjaźniało mi się z malediwską przyrodą. O, taka mimikra.

W czym jeszcze na Malediwy? Stawiam także na nude.

PS Malediwy w 34 sekundy wyglądają tak [WIDEO]

Fot. Maciej Burzykowski

Czarne szorty, czarny T-shirt, czarne okulary (ulubione, każdy inny model jest dziwny) i czarny kapelusz. W tle czapla.

PS Malediwy w 34 sekundy wyglądają tak [WIDEO]

„Będziemy pili koktajl Głuszka. Zdejm kapelusz!” „Jurku, uspokój się!” „Czytam „Time” i „Epokę”. Pijam tylko Ballantine’a. Palę Winstony. Dla ciebie mam Wintermensy, zagraniczne czekoladowe cygara. Zdejm kapelusz!”*

* Skąd ten cytat?

Fot. Maciej Burzykowski

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Black Cashmere wycofano z regularnej sprzedaży. Śmiem twierdzić, że to jeden z najbardziej oryginalnych zapachów ostatnich kilkunastu lat, niszowy wśród drogeryjnych. Znacznie ciekawszy od popularnych kompozycji zamkniętych w jabłkowych flakonikach, którymi w coraz to nowych odmianach Donna Karan schlebia co sezon gustom swoich odbiorców.

Kupioną wiele lat temu trzydziestkę Black Cashmere mam do dziś, zużytą może w połowie. Stosuję ją bardzo rzadko, właściwie trzymam głównie po to, by od czasu do czasu zanurzyć nos w niebanalnie zestawionych aromatach gałki muszkatołowej, pieprzu, wanilii i drewna.

To zapach ciepły, kadzidlany, „ciemny”, rozgrzewający, nieprzypadkowo zamknięty w butelce przypominającej kształtem kamień do masażu. Teoretycznie najlepszy na jesień i zimę. Według mnie jednak ciekawiej sprawdza się wiosną i latem. Wysoka temperatura otoczenia i ciała wzmaga jego intensywność oraz pogłębia orientalny rys.

Znacie te perfumy?

Woda perfumowana Black Cashmere, Donna Karan

Fot. Ewa Kamionowska